czwartek, 28 sierpnia 2014

Komorniki i inne przypadłości. I odpadłości

Uaa aaa komorniki dwa... Ta se podśpiewuję. Komorniki czyli w prawidłowej odmianie komornicy dwaj zaplatali mi się ponownie w życiorys. Komornik nr 1 (w kolejności pojawiania się) to ten, któren obiecywał wizytę we Wrocku, której to wizyty wystraszyłam się tak strasznie, że odwołałam swój powrót.
Przybył wiec tutaj i jako, że mnie w domu nie było, pozostawił po sobie znak takowy:

Żałuję, że nie mogliśmy spotkać się osobiście, bo bardzo bym chciała zobaczyć wyraz jego twarzy na widok posiadłości przeze mnie zamieszkiwanej. Urzędnik ów spodziewał się zapewne pałacu Rokefelera, któren to Rokefeler bogactwa ukrywa, zdobywszy je uprzednio na niespłaconym kredycie bankowym w kwocie
10.000 zł (dziecięciu tysięcy) plus odsetki. Bo założenie jest takie, że wszyscy niespłacający to ukrywający majątki bogacze są. Nie wkleję zdjęć tego co ów urzędnik zobaczył, z uwagi na ich drastyczność ;-). Żeby nie było-wszystko kiedyś spłacę, choćbym miała pracować plecami do przodu*. Taki imperatyw mam.
Komornik nr 2 (w kolejności pojawiania się) zarządził był licytację majątku niemęża na wniosek jego siostry, do której nie stawił się nikt (ciekawy szyk) ze względu jak mniemam na drastyczny jego widok (tego majątku , a nie niemęża).
Tym razem jak widać nie wpadłam w panikę, gdzie będę mieszkać, bo do wyrzucenia z domu daleka droga. Wkurzyło mnie tylko, że od prawie dwóch miesięcy nie mogłam się doprosić od Sądu Okręgowego tytułu wykonawczego do wyroku rozwodowego, w którym mam orzeczone alimenty. Bo chciałam się podpiąć pod licytację jako dodatkowy wierzyciel. Po wielu telefonach do w/w instytucji dziś odebrałam pocztę i w końcu mam, co chciałam. Tyle że u mnie jak zwykle nic normalnie. W poprzednim wyroku miałam pomylone nazwiska i w związku z tym, dodatkowy dokument z prawidłowym już nazwiskiem i uzasadnieniem, że sąd z urzędu może poprawić pomyłki pisarskie, co niniejszym sąd uczynił. Tym razem nazwisko jest ok (czyli można było bez dodatkowego papierka) natomiast sama klauzula wykonalności zajmująca mniej więcej 2/3 arkusza A4, jest przylepiona do wyroku taśmą klejącą, z przodu miejsce klejenia jest zaopatrzone w trzy urzędowe pieczęcie. Pewnie się czepiam, ale dokumenty urzędowe sklejone taśmą (tutejsze mówią pragma na taśmę) to chyba coś nie tak.

Przypadłość dotyczy pracy plecami do przodu. Wysunął mi się dysk i w związku z powyższym, chodzę powłócząc nogami. Myślę, że wysunął bo gdyby wypadł pewnie nie chodziłabym wcale. Tabletki przeciwbólowe które pomogły na bolący dysk, bardzo zaszkodziły na żołądek i inne podroby, czopki do d...e pomogły na dysk, zaszkodziły hm, zaszkodziły miejscu, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę. Jutro ponownie popełzam do doktora. Jako ciekawostkę podam, że znajomy fizjoterapeuta podczas konsultacji telefonicznej zalecił min. chodzenie, przy czym miał na myśli chodzenie do wc, bądź lodówki a nie 7 km przechadzkę w te i nazad do ośrodka, ciągnąc za sobą nieobecną w tym czasie lewą nogę. Bo czasem nieobecna była też prawa, a czasem obie udawały się nie wiadomo dokąd. Porady swej fachowej udzielił mi na jakimś 3 km "w te", ja mu poradziłam, co by sobie takie rady wsadził  wiadomo gdzie, on znów na to, że jak już tak idę, to "cycki mocno naprzód nawet jak chłopy nie patrzą" co było poetyckim (ironicznie) w jego mniemaniu określeniem, że mam się nie garbić. Z tego wysnułam wniosek, że pracując plecami do przodu zrobię dobrze kręgosłupowi, bo się garbić będę odwrotnie (działania prozdrowotne), natomiast wypiętym cyckom i schowanemu tyłkowi zrobię dobrze pod względem estetycznym. Same plusy nieprawdaż.

Odpadłości są zjawiskiem wysoce pozytywnym, jako przeciwieństwo do przypadłości. Używając modnego obecnie młodzieżowego (to napisała wiekowa staruszka czyli ja) powiedzonka: "mam wyj...ne na wszystko". Poważnie. I nie jest to zasługą trzeźwienia niemeża, albowiem azaliż i ponieważ zdarzają mu się wpadki (w tym jedna dwutygodniowa). Tylko tak jakoś przestałam czarno widzieć. Coś znów mi w łbie zaskoczyło i nie dorabiam ideologii, do czegoś, co się jeszcze nie wydarzyło. Nie wymyślam zdarzeń, które mogą nadejść (albo i nie). Reaguję wtedy kiedy jest na to czas i potrzeba. Zaczyna mi być fajnie ze sobą. Znów się cieszę, że świeci słońce,pada deszcz, wieje wiatr, że Reksiu nikogo nie ugryzł,że mi włosy odrastają, że mam przyjaciół, książki, że mam do kogo pisać...
Cieszę się z tego wszystkiego, ale już inaczej niż kiedyś, teraz nazwałabym to świadomą radością. I być może zdarzy się chwila załamania, bo tylko człowiekiem jestem. Wtedy poczytam sobie to, co dziś napisałam.
W tej chwili moim jedynym prawdziwym problem jest wysunięty dysk i co zrobić, żeby jak najszybciej dojść do siebie.
No. I w związku z zaleceniem fizjoterapeuty udaję się do lodówki (tak naprawdę to powiedział kuchnia, ale przecież to prawie to samo) w celu skonsumowania kolejnego dziś gołąbka. Pyszne mi wyszły...:-)))

środa, 13 sierpnia 2014

HEJ WROCŁAWIANIE POMÓŻCIE GOSIANCE ZNALEŹĆ KYRONA

Gosianka ma wielkie serducho i od wielu lat pomaga kotom.
Dziś sama potrzebuje pomocy-zaginął KYRON





11.08.2014 (poniedziałek) późnym wieczorem, wyszedł z szeregówki na ulicy Canaletta, dziewięcioletni kocur maine coon. Nazywa się Kayron.
Do tej pory nie wrócił. Nigdy do tej pory jeszcze nie uciekł.

Ostatni raz widziany był przed bramą na ul. Bacciarellego 44 o godzinie 6:15 rano 12.08.2014. Potem ślad zaginął…
Jesteśmy zrozpaczeni. Kot ma chore dziąsła, jest leczony.

Dla znalazcy przewidziana jest NAGRODA!

Proszę, błagam, abyście Państwo dokładnie sprawdzili swoje piwnice, garaże, miejsca gdzie mógł się ukryć. Może on nie umie wyjść…

Umieramy ze strachu, że coś mu się stało.
Kot jest mimo swojego wyglądu strachliwy, może sprawiać wrażenie agresywnego, ale to ze strachu. To bardzo wrażliwy kot.

Kayron jest wielkim kotem, waży z 9 kilo, ma imponujący ogon. Jest bardzo charakterystyczny, wygląda jak ryś.

Kayronek spędził całe życie w domu i w zabezpieczonym ogrodzie, nie zna "wolności".
Czekamy na wiadomość o każdej porze dnia i nocy.

Małgorzata 607 20 30 53

AAaaaaaaa...

Generalnie nie mam nic do miesięcy. W takim sensie że jakiegoś nie lubię albo lubię bardziej niż inne. Takie sympatie bądź  antypatie rezerwuję raczej dla pór roku. Niestety i to niestety jest zarezerwowane dla sierpnia, nadchodzi on każdego roku. Nie mogę napisać, że go nie lubię, bo lubię natomiast wiem od 6 lat, że w sierpniu należy spodziewać się masowego exodusu. Myszy. Jest już po żniwach.
Zboże zebrane z pól, więc mysie stołówki zamykane są do następnego roku. Całkiem rozumnie zwierzątka te udają się w miejsca, gdzie pożywienie łatwo będzie można znaleźć. Czyli do domów. I tak dla przykładu jakieś trzy lata zostawiłam na kuchence kotlety mielone do wystudzenia, zanim je schowam do lodówki. Rankiem znalazłam jeden z kotletów do połowy zjedzony. Niemąż wpadł na genialny pomysł, co by resztę kotleta na pułapkę założyć. Jak się słusznie domyślacie, kotlet znikł z pułapki, która cwanej myszy nie zrobiła żadnej krzywdy.
7 razy szara cfaniara unikała swego losu. Dopiero za 8 razem, kiedy niemąż tak naciągnął sprężynę, że palec długo miał siny, bo sprawdzając działanie pułapki tenże palec sobie przytrzasnął-mysz poległa w starciu z silniejszym. Czyli było 7-1 dla myszy. Pozostałe kotlety spożył pies, z uwagi na brak gwarancji, że ich mysz nie spróbowała. Innym razem inna mysz wydobywszy się z pułapki, wyszła na środek kuchni i dokonała żywota na moich oczach. Byłam w trakcie spożywania obiadu, więc jak mniemam zrobiła to złośliwie. Pułapki trzaskały, ludzie pukali się palcem w czoło słysząc moje stwierdzenie, że trzeba wynieść zwłoki, aż do czasu kiedy wpadłam na pomysł, że dokarmić miłe zwierzątka trutką. Skuteczna jest bardzo.
Ale żeby nie było próbowałam się zaprzyjaźnić. Jedna taka zamieszkała w kotłowni. Kiedy wchodziłam, ona albo on wybiegała na rurę, ruszała wąsikami, błyskała czarnymi paciorkami oczek i ogólnie było miło. Do czasu aż mysz wpadła na pomysł założenia rodziny i mieszkanie dla tejże wygryzła w otulinie boljera (nie poprawiać-tutejsze tak mówio), tnąc ją na kaszę. Stado myszek było ponad moją wytrzymałość. Nasypałam trutki...
Jest sierpień tego roku. Zboże skoszone, myszy zaczynają schodzić z pól. Od dwóch dni słyszę skrobanie w kuchni. Wczoraj wieczorem patrzę a tu lodówka niedomknięta. Pewnie za mocno trzasnęłam drzwiami i odbiły. Otwieram a tu... Aaaaaaaaaaa... Nie wiem, która z nas głośniej krzyczała-ja czy mysz. Pewnie ja, bo mnie bardziej było słychać. Nie boję się myszy, ten krzyk to z zaskoczenia :-)))

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Krwiożercza kondycja Reksia :-))

Post na prawie specjalne życzenie Beatki z bloga Zabawna Literaturka:-)

Był bardzo późny lipcowy wieczór, gdzieś tak około 22. Założyłam psiej paskudzie obrożę i przypięłam smycz na 5-cio metrowej lince, co by pieseczek mógł sobie pobiegać. Po jego ostatnich ekscesach wolałam mieć go na uwięzi.
Wracaliśmy już sobie ze spacerku, piesek załatwił co miał do załatwienia, czas wielki do spania już był-przynajmniej dla mnie. I kiedy tak sobie szliśmy, latarnie wesoło świeciły, wiał lekki wieczorny wietrzyk i było ogólnie bardzo przyjemnie, z zagajnika wynurzył się sąsiad  idący z psiurką wilczurką  na jeszcze późniejszy spacer niż my. Różnica pomiędzy Reksiem a psiurką wilczurką jest taka, że Reksia wyprowadzam ja, a psiurka wilczurka wyprowadza swoich państwa.
I tak też było tym razem. My szliśmy boczkiem drogi, pan psiurki powiewał za nią jak flaga. Do głowy mi nie przyszło, że szarpanie się na smyczy i ujadanie psiurki znanej przecież Reksiowi zza płotu, tak negatywnie na niego wpłynie...
Skulił się i dryp, dryp przeszedł na drugą stronę, zdejmując sobie przy okazji obrożę. Myślałam, że idzie do suczki, ale niestety podszedł do jej pana i wgryzł mu się w dłoń...Złapałam go za kark i odciągnęłam. Tylko karności i posłuszeństwie Reksia zawdzięczam, że nie skończyło się gorzej, bo facet ruszył na niego jak rozjuszony byczek. Krzyknęłam, żeby sobie poszli, bo mogę psa nie utrzymać. Psiurka i jej pan zniknęli w zagajniku, my odczekaliśmy chwilę i wróciliśmy do domu.
Zamknęłam psa w kojcu i widząc światła latarek na posesji obok, udałam się po dokumenty Reksia. Latarki migały, bo nadciągał ojciec i szwagier pokąsanego, w charakterze wymiaru sprawiedliwości. Obejrzeli dokumenty i nie znajdując pretekstu do awantury, wrócili do domu. Chłopak pojechał założyć szwy na dłoni.
A ja gdybym mogła, chodziłabym pod ziemią, bo jest mi wstyd. Dziś Reksio chodzi na spacer w szelkach, kagańcu i na 1,5 metrowej grubej smyczy.
Doktor z nadzoru weterynaryjnego przychodzi do mnie jak do dobrej znajomej, ma mój nr telefonu zapisany na stałe i twierdzi, że jak tak dalej pójdzie, to Reksio na jego widok sam będzie wystawiał siedzonko do badania... Ha ha jakie śmieszne.
W powiatowym inspektoracie do którego udałam się byłam na polecone wezwanie, też powitano mnie stwierdzeniem: "o to znów pani". Jeszcze trochę to będziemy sobie składać wizyty na urodziny, imieniny , święta i nowy rok. Albo inspektorat przeniesie się na stałe do mnie. Taki żarcik. Bo mam nadzieję, że już żadnych ekscesów gryzalniczych nie będzie. Pytałam doktora dlaczego mój pies tak się zachowuje-doktor uznał, że już stary się robi (znaczy pies nie doktor) i charakter zmienia na wredny. I niestety skłonność do gryzienia mu zostanie (psu nie doktorowi). I tak sobie myślę,że oprócz nabywania wrednego charakteru wraz z wiekiem, Reksio jest też wystraszony, bowiem od paru miesięcy ulubioną rozrywką okolicznej "młodzieży" jest strzelanie z pistoletów hukowych do psów i kotów, bo to przecież takie śmieszne, jak zwierzę kuli się ze strachu.

P.S. Pies został zaszczepiony przeciw wściekliźnie przez urzędowego doktora, więc tym razem nikt nie będzie domniemywał szczepionkowego szwindlu.
Zapłaciłam dokładnie tyle samo, co tamtemu kombinatorowi.

sobota, 9 sierpnia 2014

I stała się światłość...

Radość ma niesłychana, bo nie zabiłam pana i nie pogrzebałam go w gaju na łączce, przy ruczaju...
Z powodu braku jakiegokolwiek ruczaju w najbliższej okolicy, trudności w ewentualnym dowleczeniu zewłoka oraz ponieważ, gdybym mordu dokonała, nie zarobiłby on pieniądza, którym to pieniądzem w dniu wczorajszym opłaciłam zaległą fakturę za dostawę energii elektrycznej, którą to energię miałam odciętą na prawie trzy tygodnie i której dostawa została wznowiona w dniu wczorajszym, o godzinie 21.15. Koniec zdania.
Taki brak prądu to ciekawe doświadczenie. Pokazało mi czarno na białym, gdzie tego prądu najbardziej potrzebowałam. Ano najbardziej potrzebowałam w lodówce.Przy trzydziestu kilku stopniach na dworze niemożność przechowywania żywności w warunkach chłodniczych jest prawdziwym koszmarem. Pewnie nie zdajecie sobie sprawy jak szybko psuje się jedzenie, nawet to gotowane. Więc gotowałam codziennie, małe porcje tak na raz. Bokiem mi już to wychodziło brr. I codzienne zakupy. Uch jak ja nienawidzę latać po sklepach!
Od zbzikowania uratowały mnie biblioteki publiczne-jedna miejska druga wojskowa. Z tej pierwszej wypożyczam nowości, z tej drugiej starocie czytane dawno, dawno temu. Więc czytałam jak szalona jedną książkę za drugą. A trzy dni temu zabrałam się za zarzucony wieki temu decoupage. Czyli  pozytywy z negatywa/u :-).
I na zakończenie jak zwykle u mnie, bo nie może być normalnie akcent humorystyczny:
zwątpiwszy w to, że panowie z energetyki przyjadą (wieczór już raczej późny) zabrałam Reksia do domu.
Kiedy panowie podjechali, wyszłam do nich zamknąwszy drzwi starannie, nawet zakluczyłam je,co by pieseczek sam sobie nie otworzył i nie przekąsił miłych panów. Zapomniałam jednakże, że zostawiłam duże okno szeroko już na noc otwarte, celem wpuszczenia chłodnego powietrza. A okno jest obok skrzynki...
I w czasie kiedy ja pytam panów, czy muszą wejść do domu, bo jak muszą, to wcześniej (wciąż) muszą ukryć się w swoim samochodzie, bo ja (znów) muszę psa zamknąć w kojcu, bo mógłby dokonać przekąszenia  (pies panów), kiedy jeden z nich dłubiący w skrzynce powiedział: "o tym psie pani mówi"?
Bo w oknie (tym obok skrzynki) już pół Reksia było widać... I ziejącą wielką paszczę pełną kłów...
Sam Hary Poker nie powstydziłby się teleportacji, którą wykonali mili panowie-w jednej sekundzie stali obok mnie, w następnej widziałam jak wskakują do samochodu. Dobrzy byli. Poleciałam biegiem pozamykać okna, a mili panowie dokończyli dzieła. O czym uprzejmie donosi szczęśliwa posiadaczka wznowionej dostawy energii elektrycznej, w dniu wczorajszym rzęsiście oświetlona. I która idzie skorzystać z pralki w celu wyprania dużych rzeczy (bo małe piłowała ręcznie).