czwartek, 27 lutego 2014

Przesłanie na Tłusty Czwartek

Dla wszystkich tłustoczwartkowych obżarciuchów  smakoszy :D
I dziś nie liczymy kalorii - ja już dwa razy nie liczyłam, a jest 9.58 :D

                                               Znalezione na Fb :(klik)

sobota, 15 lutego 2014

Ostra jazda

Moje i wzwyż pokolenie te czasy pamięta bardzo dobrze. Młodsze musi sobie to zwizualizować.
Zatem czytajmy i wizualizujmy :-).

Było późne lato 1986 roku. Byłam zakręconą młodą panienką, co współcześni mi mogą potwierdzić.
(Dziś pozostało tylko zakręcenie albowiem azaliż i ponieważ młodość i panieńskość oddaliła się ode mnie bezpowrotnie w nieznanym bliżej kierunku.)

 Moja koleżanka z pracy zapragnęła dla dziecięcia swego płci odmiennej dobra trudno dostępnego w postaci samochodu. Szczęściem dla niej takowy pojazd posiadała moja Siostra. Była to limuzyna marki Moskwicz z napędem na pedały, przedmiot kultu i pożądania, o mniej więcej taki:


Szczęście okazało się obopólne -koleżanka chciała kupić, Siostra sprzedać, dogadały się.
Niestety dla opowieści były to czasy kiedy nie było komórek, aparatów cyfrowych ani innych szybko dostępnych urzadzeń rejestrujących obraz, oraz stety nie było również wszelkiej maści firm kurierskich, bo gdyby były, nie moglibyście wizualizować tego co zaraz opiszę...

Jak już wspomniałam obie Panie porozumiały się. Problem stanowił sposób dostarczenia tego autka do Wrocławia. Po głębszym namyśle wytypowano ofiarę, którą zobowiązano do zabrania i dostarczenia przesyłki, sporych gabarytów dodajmy. Tak, tak słusznie się domyślacie. Ofiarą byłam ja.
I tak pewnego letniego popołudnia po pracy przerzuciwszy przez ramię torbę z rzeczami na zmianę, bowiem w dniu następnym nie miałam dnia wolnego, udałam się na Dworzec Główny PKP, wsiadłam do pociągu piętrowego osobowego relacji Wrocław-Żary (chyba z przesiadkami był) i w potwornym hałasie (z niezrozumiałych powodów piętrusy strasznie akustyczne były) 5 godzin zmierzałam do celu. Czyli do Żar. Na miejsce dojechałam około godz.23. Galopem przeleciałam te chyba 4 km z dworca do miejsca przeznaczenia, bo czasu miałam mało. Za niecałe 4 godz. miałam pociąg powrotny do Wrocławia, wszak do pracy zdążyć musiałam. Szybki prysznic, jakieś jedzonko, torba ponownie na ramię i do piwnicy po auto. Z wielkim trudem wytachałyśmy go na zewnątrz i tu zatroskała się moja Siostra...A mianowicie samochód nie posiadał holu. Siostra pomyślała chwilkę i i wymyśliła, że za linkę holowniczą posłuży pasek od jej prochowca (pasek do zwrotu miał być!). Jak pomyślała, tak zrobiła. Przymocowała pasek do autka, na końcu do trzymania robiąc zgrabną pętelkę. Wrzuciłam torbę na siedzenie, chwyciłam zapętelkowany pasek w dłoń i pociągnęłam... Wśród nocnej ciszy rozległ się przeraźliwy łoskot, a Blaszane Pudło z olbrzymimi oporami dawało się ciągnąć po linii prostej i kręcąc zygzaki boleśnie obijało mi nogi. Zatrzymałam się. Mus był wybrać inną metodę transportu, bo czas uciekał nieubłaganie. Rzut oka na moją Siostrę uświadomił mi, że na nią nie ma co liczyć. Zgięta w pól trzymając się za brzuch, płakała ze śmiechu.
Podjęłam niełatwą decyzję, ale trudno raz się żyje. Pasek od prochowca wrzuciłam do auta, torbę wyjęłam z autka i sama zajęłam jej (torby) miejsce. Nie na siedzeniu, bo ciut za duża byłam, ale z tyłu za siedzeniem.Torbę postawiłam na kolanach, wsadziłam nogi w pedały, chwyciłam kierownicę i rzucając ostatnie spojrzenie na moją konającą ze śmiechu Siostrę ruszyłam (i tu byśmy włączyli nagrywanie, ale jak juz wiemy było to niemożliwe).Bez uprawnień,bez świateł, z hm nożnym układem hamulcowym...:D.

Minęłam patrol wojskowy. Trzech młodych chłopców słysząc najpierw przeraźliwy hałas i zaraz potem widząc damę w limuzynie, zamieniło się w słupy soli. Pomachałam im dłonią, i maksymalnie skupiając uwagę na prowadzeniu, bo niewielka górka wzmagała pęd samochodu, zbliżałam się do rozwidlenia dróg, w oddali widząc światła nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu. Była to co istotne taksówka. Pomachałam oczywiście wpatrzonemu we mnie kierowcy i poprułam dalej. Ciąg dalszy znam z opowieści pasażera, którym okazał się być mój szwagier, powracający z jakiegoś szkolenia. Zdębiały kierowca zwolnił i nie wierząc własnym oczom, zapytał mego szwagra, czy widział TO? Szwagier potwierdził, że i owszem widział, jednak wiedzy kim była dama w limuzynie nie wyjawił, chociaż rozpoznał. Podobno w jednostce wojskowej przynależnej do patrolu krążyły jakieś legendy o dziwowisku. Szwagier nie puszczał pary z ust, bo w armii niebezpiecznie było mieć w rodzinie wariatów...
Wracając do mnie. Kończyła się górka i miły asfalt, a zaczęły się kocie łby.Pudło wydające straszliwe dźwięki na asfalcie, dopiero teraz pokazało, co naprawdę potrafi. Hałas jaki czyniło śmiało można przyrównać do tego, co wydaje z siebie młot pneumatyczny. I nawet to że szłam na palcach niewiele pomagało. Okoliczna ludność rozbudzona dziwnym hałasem nie była przesadnie miła, w wyrażaniu uwag na mój temat. Koniec końców dotarłam do dworca i wciągając do góry po tysiącu chyba schodów Straszliwego Upiora, szczęśliwe dotarłam na peron pełen ludzi, bo pociąg był międzynarodowy i jedyny do Krakowa.
Rozbawieni  niecodziennym widokiem żołnierze jadący na przepustki (dobrze,że wojsko polskie dawało takowe), nie zostawili w potrzebie damy w opałach i na dodatek z limuzyną na pasku. Od prochowca. Oraz torbą podróżną. Wsadzili nas do pociągu i charakterze sardynki nomen omen w puszcze dojechałam do Wrocławia.Na miejscu ci sami rozbawieni żołnierze wyjęli z pociągu sardynkę z torbą oraz puszkę i zostawili nas na peronie, sami odjeżdżając w siną dal.

     I do dziś zastanawiam się, dlaczego oczekująca nas koleżanka na widok i słuch limuzyny, paska od prochowca z pętelką do trzymania oraz mnie i torby podróżnej przybrała kolor gaśnicy ppoż. i rozbieganym wzrokiem tocząc dookoła, mamrotała wciąż pod nosem: "żeby tylko żadnych znajomych nie spotkać"... Wstydziła się ??? :D


piątek, 14 lutego 2014

Maj Valentin Dej :-)

Post w temacie poniżej miał być napisany w tonacji minorowo-patetycznej, o porażkach i gorzkim smaku zwycięstwa. Ale Przewrotny Los uznając, że smucę ostatnio jak diabli zdecydował, że będzie inaczej i kpiąc ze mnie niemiłosiernie sprawdził, czy ironiczne poczucie humoru, którym się chwalę nadal jest obecne i co najważniejsze dotyczy mnie samej. Otóż drogi Przewrotny ono jest, ma się dobrze i chociaż cokolwiek przykurzone pozwoliło mi docenić ironię dzisiejszego poranka. Ale ad rem.


Bez związku z Walentym, a w związku z dolegliwościami grypowo-jelitowymi, które męczą mnie już od niedzieli, zawinięta w cieplutką kołderkę spałam sobie smacznie, kiedy usłyszałam szczekanie psa.
Pies duży i głos ma donośny, bardzo bardzo donośny i po rodzaju szczekania wiem, co się dzieje pod furtką.
Tym razem pies robił za dzwonek. Tak więc dzwonek szczekał, ja spałam, dzwonek szczekał , ja spałam, dzwonek szczekał... Poprzez opary snu w którym usiłowałam pozostać przedarła się do mnie myśl, że dzwonek i godzina 10.30( stwierdzona rzutem zaspanego oka) rano może oznaczać tylko jedno-WIADOMOŚĆ na którą czekałam.
Zwlekłam się sfrunęłam zatem z mego cieplutkiego posłanka i przyodziawszy się w gruby szlafrok narzucony na równie grubą piżamkę w zwiewny peniuarek narzucony na sexowną koszulkę wszak WIADOMOŚĆ wymagała odpowiedniej oprawy i w charakterze Goplany z rozczochranym rozwianym włosem udałam się w kierunku furtki. Na widok postaci stojącej za furtką ogarnęło mnie drżenie... Tak to był ON. AntyKupidyn we własnej osobie, który przybył do mnie na swym rączym odrapanym rumaku (z braku skrzydeł jak mniemam) ze skradzionym koszykiem sklepowym przypiętym do bagażnika. Że koszyk skradziony poznałam po logo pewnego batonika, w sposób trwały umieszczony na koszyku. W wolnej sprzedaży takowych nie ma. W koszyku zaś była moja WIADOMOŚĆ. AntKupidyn stał grzecznie pod furtką mamrocząc inwektywy skierowane do dzwonka i do mnie, ale nie wyciągał ręki, bo będąc już u mnie wcześniej wiedział, że dzwonek zdolny jest odgryźć wyciągniętą rękę. Dzwonek szczekał jak szalony, z pyska kapała mu ślina i za chinyludowe nie dawał się odgonić. Sytuacja stawała się patowa. AntyKupidyn stał i mamrotał, dzwonek szczekał i rzucał się na furtkę w celach konsumpcyjnych zapewne, a me pełne oczekiwania drżenie zamieniało się w szczękanie zębami azaliż albowiem i ponieważ gruby szlafrok i równie gruba piżamka wdzięczny peniuarek nawet w połączeniu z grubymi skarpetami i takimiż bamboszami  typu emo nie jest odzieniem odpowiednim na tę porę roku. Ponadto czułam, że zbliża się druga część (jelitowa )mej dolegliwości... W oczach miałam mord... Dzwonek dał się odpędzić , mamrotanie AntyKupidyna wzrastało proporcjonalnie do wzrostu odległości od szczerzącego kły dzwonka i w końcu upragniona, pachnąca (nie wiem czym, bo wąchanie czegokolwiek z uwagi na nadwrażliwość na zapachy nie jest dobrym pomysłem ale tak jest bardziej dramatycznie) WIADOMOŚĆ dotarła w do moich rąk...Pędem powróciłam do domu o mały włos nie urywając klamki w wiadomym miejscu, chwilę później wcisnęłam oczy na ich właściwe miejsce, bo wylazły na wierzch w trakcie wiadomo czego, rozdarłam kopertę i przeczytałam potwierdzenie tego, co jest mi wiadome od 28-01-2014 r. a mianowicie:
" Sąd Okręgowy w Ostrołęce na posiedzeniu w dniu 28-01-2014 r w sprawie z powództwa E.W.
przeciwko M.W. w sprawie o rozwód, orzeka o rozwiązaniu poprzez rozwód małżeństwa E. i M. W.
z winy pozwanego." Wyrok będzie prawomocny za dni 14 licząc od dnia doręczenia. Ale to nie koniec żartów Przekornego-jako moje nazwisko panieńskie Sąd wpisuje nazwisko po pierwszym mężu:-).
Już trakcie odczytywania wyroku dokonałam sprostowania, co Sąd usłyszał i potwierdził, że tego sprostowania w aktach dokona - i dokonał. W drugim piśmie. Z całą powagą Sądu została poinformowana, że Sąd na mocy prawa ma prawo do sprostowania oczywistej pomyłki, co też uczynił. Znaczy się sprostował. I teraz posługując się dokumentem nr 1, zmuszona będę do posłużycia się dokumentem nr 2, co dla niektórych inteligentnych inaczej będzie problemem nie do przejścia. A będzie, bo już miałam taką "problemową" sytuację, kiedy chciałam zapisać się do Centrum Edukacji "Żak" w Ostrołęce. Pani w sekretariacie zażyczyła sobie dokumentu z rozwodu nr 1, podczas gdy byłam mężatką nr 2 , bo jej się nazwiska nie zgadzały... :D.

I tym optymistycznym akcentem życzę Wam w Dniu Zakochanych wielu buziaków, uścisków i gorących przytulań, miśków, kwiatków i czekoladek oraz wszystkiego kochanego :-)

kozaczek.pl

czwartek, 13 lutego 2014

Płynność granic :-)

Było smutno ostatnio, to dziś będzie troszkę weselej:-)

W szkole średniej miałam "psorkę" od geografii z hoplem na punkcie mapy politycznej świata. Jej mottem było,  że obudzeni w środku nocy, nawet na śpiąco mamy znać państwa i ich stolice.
Początek każdej lekcji wyznaczało 10 min. odpytywanie. Biada temu kto się zająknął!. Czekało go tak szczegółowe przesłuchanie, że rzadko udawało się wyjść z tej opresji bez pały:-). Jeśli zaś delikwent podczas rutynowego odpytywania wykazał się nieznajomością dajmy na to ilości zebranego buraka cukrowego, dajmy na to w Mongolii, skórę mógł uratować odpowiadając na pytania dodatkowe z mapy politycznej. Czasy się zmieniły, ustroje polityczne również, niemniej jednak wydawało mi się, że położenie państw i ich stolice pozostały bez zmian. Byłam w błędzie.
Otóż niechcący byłam świadkiem fragmentu rozmowy dwojga licealistów. I tak:
Dania graniczy z Polską. Dla uściślenia dodam, że za pomocą "tej" wyspy co obok Szczecina jest.
Portugalia" leży" obok Szwecji.
Lizbona jest stolicą Norwegii.
A wszystko to znajduje się w Basenie Morza "Środziemnomorskiego".
Skoro takie zmiany zaszły w Europie, to strach się bać tego, co zmieniło się być może w świecie.
I po jakie licho 30 lat temu tak pracowicie wkuwałam zupełnie mi teraz niepotrzebną wiedzę? :D

środa, 12 lutego 2014

Listopad jest co roku

Ewa przez prawie rok namawiała mnie na spotkania w Grupie Terapeutycznej. Dziś ze wstydem przyznaję, że nie chciałam skorzystać z możliwości jakie daje Grupa z dwóch powodów: mi to nie potrzebne oraz (strasznie się wstydzę) uważałam, że kobiety, które tam chodzą, to kobiety z rodzin patologicznych, zaniedbane, palące papierochy, zgodne ze stereotypem jaki sobie wydumałam, patrząc na swoje sąsiedztwo.
Nie byłam przy tym uprzejma pamiętać, że sama jestem z rodziny patologicznej. Dziś parę kobiet z tej grupy to moje dobre koleżanki, a jedna z nich została serdeczną przyjaciółką.

    Kiedy weszłam do sali spotkań pierwszą osobą na którą zwróciłam uwagę, była znajoma pani ze sklepu, z którą codziennie wymieniałyśmy uśmiechy i miłe zdania. I szok ! Jak to-ona? Przecież ona nie jest patologiczna! Jest czysta, zadbana i nie pali! Wtedy uświadomiłam sobie, że wcale nie jestem taka wyjątkowa-to było jak kubeł zimnej wody. Ale największym wstrząsem dla mojego postrzegania żon alkoholików była Grażynka. Mądra, inteligentna, zadbana, z ogromną wiedzą na temat współuzależnienia i alkoholizmu. Przez dłuższy czas myślałam, że jest terapeutką i razem z Ewą prowadzą nasze spotkania.
Zaprzyjaźniłyśmy się. Bywałam u niej w domu, poznałam dzieci. Chciało się do niej przychodzić. Jej dom wypełniały niebanalne przedmioty, sprawiające że było u niej ciepło i przytulnie. Ona sama była artystką codzienności-potrafiła sprawić, że zwykłe tenisówki jej córki, stawały się małym i niepowtarzalnym dziełem sztuki. Miała serce na dłoni i lubiła sprawiać radość innym. Kiedyś spodobały mi się korale, które zrobiła z chustki. Zdjęła je z szyi i ze słowami "weź, zrobię sobie inne" chciała mi je dać. Tak po prostu. Nie wzięłam i dziś bardzo tego żałuję.Z każdym tygodniem terapii pokazywała coraz więcej swojego wewnętrznego bogactwa. Bo była naprawdę wyjątkowa. Szkoda że sama nie wierzyła we własne zalety. Wiarę w siebie przez wiele lat skutecznie zabijał w niej jej mąż alkoholik. W końcu kiedy udało mu się wyjść z nałogu-zostawił ją dla innej. Pal sześć jego odejście, z tym można byłoby się pogodzić. On jednak nie chciał jej zostawić w spokoju, mimo że był z inną. Dręczył smsami w których pisał, że całe życie była pasożytem na jego utrzymaniu, że jest nic nie warta jako kobieta i człowiek, obiecywał, że wróci i zaraz to odwoływał, groził, że odbierze dziecko, bo on ma pracę... Na nieszczęście dla siebie Grażynka wciąż go kochała. Kochała tak bardzo, że nie widziała bez niego życia. Miała myśli samobójcze, z którymi dzielnie próbowała walczyć. W tym punkcie bardzo dobrze się rozumiałyśmy. Czułyśmy, że tam po drugiej stronie nie ma już bólu i cierpienia. Bo nie ma już niczego. Argumenty terapeutki i dziewczyn z Grupy zupełnie nas nie przekonywały. Bo kiedy bardzo boli, nie myśli się o tym, że inni też mogą cierpieć Obie widziałyśmy tylko jeden sposób na to, żeby wszystko co złe, zostało za nami i żeby w końcu przestało boleć...
Pewnego listopadowego poranka 2011 r. Grażynka odebrała sobie życie. Przegrała swoją walkę o lepsze jutro. Mam nadzieję, że odzyskała wymarzony spokój. Jej dręczyciel, morderca bo inaczej nie mogę go nazwać, przyjechał na pogrzeb w asyście kolegów. Bał się przyjść sam. Był zdumiony ilością ludzi, którzy przyszli pożegnać jego żonę-przecież całe życie izolował ją od innych i wmawiał, że takie jak Ona na przyjaciół nie zasługują...

 Ona odeszła,a ja zostałam sama ze swoimi myślami. Już nie było nikogo, kto potrafiłby zrozumieć chęć ugaszenia dręczącego bólu i jednocześnie załagodzić cierpienie...

I to właśnie wtedy mój mąż uznał, że sobie zaginie na pół roku, zostawiając mnie samą...

I to właśnie wtedy mój Futrzasty Przyjaciel nie odstępował mnie ani na chwilę. Chodził za mną krok w krok, spał przy łóżku, a kiedy płakałam, wtykał swój wilgotny wielki nos w moje dłonie, jakby mówił: "hej zobacz, nie jesteś sama, przecież ja tu jestem. Jeśli zrobisz coś głupiego, co ze mną będzie? Przecież ja Ciebie kocham". Jakby wiedział co się dzieje. Mój Reksio.

I to właśnie wtedy poznałam siłę i moc przyjaźni.
Może to zabrzmi dziwacznie, ale dzięki obecności zwierzaków bo wtedy był jeszcze z nami dwuletni kotek i miałam do kogo wracać, oraz trosce moich przyjaciół nie podążyłam za Grażynką.

Jej już nie ma. Zostały wspomnienia, które nie chcą zblednąć i listopady, które będą nadchodzić każdego roku...


 

wtorek, 11 lutego 2014

Współuzależnienie


" Współuzależnienie to choroba lub też zespól zaburzeń o podłożu psychicznym. W jej wyniku życie emocjonalne ulega degradacji, a wola praktycznie przestaje istnieć. Traci się zdolność do utrzymywania zdrowych relacji z drugą osobą, opartych na partnerstwie i poszanowaniu, a także zdolność do prawidłowego rozpoznawania współodpowiedzialności za jakość swojego związku, jak również pełnej odpowiedzialności za siebie: swoje uczucia, myśli, swoje reakcje i zachowania (osoba współuzależniona odpowiedzialnością za swoje  stany emocjonalne obarcza partnera, a jakby w zamian za to przyjmuje na siebie pełną odpowiedzialność za niego: za jego myśli, uczucia i zachowania). Współuzależnienie przejawia się powolną rezygnacją z siebie i własnych potrzeb na rzecz drugiej osoby, a także poczuciem coraz mocniejszego uwikłania, które powoduje , że niemożliwa staje się zarówno zmiana sytuacji, jak też zerwanie niszczącego związku. Współuzależnienie jest procesem ciągłym, postępującym, zmierzającym do psychicznego i fizycznego wyniszczenia organizmu, w stadium końcowym prowadzącym do poważnych chorób psychicznych, czasem nawet do śmierci".*

*Anna Wobiz "Współuzależnienie w rodzinie alkoholowej. Czym to się je i jak się tym nie udławić"
Wydawnictwo "Akuracik" Warszawa 2001

Autorka książki wiele lat zmagała się ze swoim współuzależnieniem. Była przekonana, że uda jej się pokonać chorobę alkoholową męża. Nie myślała, jak pomóc sobie i dzieciom, lecz jakie stosować metody, by mąż przestał pić. Wszystkie te zabiegi okazały się całkowicie nieskuteczne. Dopiero kilkuletnia terapia w ośrodku profilaktyczno-terapeutycznym dała efekty. Całą wiedzę i przemyślenia na temat współuzależnienia zebrała właśnie w tej książce z nadzieją, że może pomóc innym żonom alkoholików.(klik)

piątek, 7 lutego 2014

Z okazji

Z okazji moich własnych urodzin dopadła mnie egzystencjonalna chandra. Nie jest związana z procesami starzenia się, bo nie mam z tym problemu a z upływem czasu. Czasu który zmarnowałam. Zmarnowałam na kopanie sobie głębokiego dołu, z którego nie bardzo mam jak wyjść, bo piach się obsypuje. Każdy ruch łopatą był mój własny i nikt mnie do niczego nie zmuszał. Mam czego chciałam. Dziś także chyba w ramach prezentu urodzinowego mam leżące na podłodze zwłoki. Spokojnie one wciąż żyją. Te zwłoki.Nie ja dokonałam zbrodni na żywym organizmie. Jutro znów się obudzą i będą obiecywać poprawę. I będą żałować za grzechy. I cierpieć. Jak to zwłoki.
I dziecko nie zadzwoniło. I nie napisało. Widać nie zasłużyłam sobie na zaszczyt złożenia mi życzeń.
I to mi dziś najbardziej dokopało.