czwartek, 23 czerwca 2016

Szlachetne zdrowie... część II

Reksio wciąż ok-tym razem będzie o mnie.

Jak już wspominałam, padam na ryj. Padam na ryj tak bardzo, że za malutką chwileczkę będę się czołgać. No to uznałam, że czas pójść do dochtora. Poszłam do germańskiego, bo polska zgermanizowana dochtorka 14 km dalej leczy czarami homeopatią i maślanką w wannie, a że wanny nie mam, to mnie nie wyleczyła z niczego. W czary  homeopatię też nie wierzę, a w szczególności w pamięć wody. Ale do brzegu jak pisze Klarka.
Idąc do dochtora wzięłam ze sobą Anetkę prawie bliźniczkę, bo urodzona tego samego dnia co ja, z tym że parę godzin i 24 lata później. Anetka w przeciwieństwie do mnie germański zna biegle.
Powiedziałam że głowa mnie boli, na dowód pokazałam swój tomograf-wszystkich teraz boli głowa-usłyszałam, ale tomograf w sensie opis przetłumaczę rzekł dochtor. Padam na ryj i wiecznie zmęczona jestem i problemy z koncentracją mam-wymieniłam dodatkowo. Biedaczek zacukał się, zapytał czy mam problemy z tarczycą, na co odrzekłam że może mam ale nie wiem, że mam.
Dostałam skierowanie na badania i termin kolejnej wizyty. Zrobiłam te badania, w przelocie zastanowiłam się, gdzie ciąg bo były z lekka od czapy, ponownie wzięłam Anetkę i poszłyśmy odwiedzić doktorka po raz drugi. Obejrzał wyniki, zlekceważył bardzo wysoki cholesterolu któren sam w sobie może być wysoki, jeśli dwa inne parametry w komplecie są dobre, jednakowoż parametrów nie było, olał wysoki stan zapalny, bo to może być od zęba, drwiąco zapytał co jeszcze mi dolega. Nieśmiało odrzekłam że wątroba mnie łupie. No to na usg mnie zaprosił, pooglądał i rzekł, że nic mi nie dolega. Po czym stwierdził, że powinnam znaleźć coś, co mnie uszczęśliwa. Jestem szczęśliwa-odrzekłam. Na co on, że powinnam znaleźć jakieś hobby (chyba w przerwach pomiędzy padaniem na ryj, a pracą), np spacery-ja na to że pracuję fizycznie i z kundlem dodatkowo latam, on że może jazda na rowerze, na co ja uparta sztuka rzekłam, że rower mnie zdecydowanie unieszczęśliwi. Dochtor bezradnie rozłożył ręce, kręcąc głową nad uporem durnej polskiej baby, a ja w charakterze starej hipochondryczki opuściłam jego gabinet. Anetka dziwnie się na mnie cały czas patrzyła, więc wyjaśniłam jej, że albo sprzęt usg jest do doopy, albo diagnosta. Mam na lewej nerce torbiel wielkości kobyły i żeby jej nie zobaczyć, trzeba się naprawdę postarać. Cóż przełknęłam gulę w gardle i pozostałam z padaniem na ryj. W tzw. międzyczasie przyszła do niemęża na tatuaż żona kolegi z pracy. Se o chorobach pogadałyśmy jak to kobiełki i wyszło, że ona też ma problem-z nagła słabła i nietomna bywała. Wylądowała w szpitalu w Wiesbaden, porobili jej wyniki i kazali z nimi iść do rodzinnego. Poszła do koleżanki mojego dochtora, która po wnikliwej analizie w/w wyników doszła do wniosku, że owa kobiełka ma ni mniej ni więcej a...depresję! I zaleciła więcej szczęśliwości. Młoda kobieta matka małych bliźniaków dopiero wtedy "dostała" depresji i została z pytaniem co dalej. Ludzie jednakowoż gadają między sobą i okazało się, że w Wiesbaden jest młoda polska lekarka, powszechnie zwana "psem gończym", a to dlatego, że zaciekle tropi choróbska, skutecznie je eliminując.I tak mojej koleżance na pierwszy rzut oka w wyniki stwierdziła silną anemię. Szpital, żelazo i kobietka jak nowa:-). Uznałam zatem, że jako stara hipochondryczka pójdę i ja. Poszłam.
Najpierw było przesłuchanie na okoliczność chorób w rodzinie, morfologia i siuśki i wyznaczenie terminu szczegółowych badań.
Byłam dziś. Usg takiej jakości, że nawet człowiek nieobeznany zobaczy wyraźnie swe wątpia:-) Szczególnie że patrzy w telewizor rozmiaru połowy boiska umieszczony na suficie. Potem było ekg, pomiar ciśnienia na obie ręce naraz i to dwa razy, bo oczom druga pani doktor nie chciała wierzyć (172/102), i przyszedł czas na próbę wysiłkową. Pedałowałam na strasznym rowerku podpięta pod mnóstwo kabli. Co chwilę mierzono mi ciśnienie i w którymś momencie pani doktor zaczęła się dopytywać, czy aby na pewno dobrze się czuję. Że pytała po germańsku uznałam, że nie bardzo rozumiem, ale zgodnie z prawdą odrzekłam, że padam na ryj, tylko znacznie grzeczniej. Kolejne ekg i sapiąc jak lokomotywa zlazłam z rowerku. Nazad do mojej pani doktor na wysłuchanie. I słyszę, że wyniki są dobre, że cholesterol z przyległościami za wysoki i mus pa pa zrobić mięsku, a przywitać zielsko, że prochów żadnych nie da, bo najpierw dieta, że wątroba lekko powiększona i ma złogi cholesterolowe, ale dzięki pracy fizycznej w fabryce robię jej dobrze, wątrobie znaczy i ogólnie jest ok. I padła sugestia, że może do gienio i HTZ. A póki co na próbę wit.d na miesiąc. Przełknęłam gulę, czując się ponownie starą hipochondryczką, kiedy do pani doktor dotarły moje sercowe badania. Mruknęła pod nosem, że musi sobie to wydrukować, poleciała po papier, wróciła, popatrzyła i mówi, żebym z gieniem i HTZ dała sobie póki co na wstrzymanie. Bo lewą komorę serca mam znacznie powiększoną i nieunormowane ciśnienie. W związku z powyższym padanie na ryj jest całkowicie usprawiedliwione. Za tydzień całodobowy pomiar ciśnienia, za dwa echo serca.
I powiem szczerze od razu mi lepiej:-)

środa, 22 czerwca 2016

Asertywność w praktyce czyli hurtowa odpowiedź na komentarze

Dziewczyny jesteście kochane, że mnie tak bronicie:-).
Niemniej jednak komentarz Anonimowej Iwony zrozumiałam jako sarkazm i ironię czyli nie chwal się sukcesami, bo najlepiej jest jak ci się źle wiedzie. Że narzekasz na chłopa? Nie narzekaj, bo inne mają gorzej albo o zgroza nie mają chłopa wcale. To nie był atak tylko sarkastyczna dobra rada. Moim zdaniem:-). Tak na marginesie Anonimowa Iwono skąd wiesz, że raz na dwa tygodnie chodzę na kawę i ciacho za całe 4,60 w miejscowej cukierni? No skąd? :-)))

W kwestii moich znajomych-można ich podzielić na trzy grupy:
1. ci którzy zazdroszczą kasy i życia na emigracji
2. jak napisała Głodny Owoc-ci którym byłam do czegoś potrzebna
3. tacy dla których moje sukcesiki są niewygodne, bo kiedy mi było źle, mogli sobie myśleć, że im jest lepiej, a teraz co?

Tzw. normalny człowiek nie potrzebuje nauk o asertywności, ponieważ ją ma i stosuje niejako automatycznie. Wyznacza granice w kontaktach z innymi ludźmi zupełnie nieświadomie i nie pozwala się krzywdzić. Osoby w jakiś sposób zaburzone muszą się tego nauczyć. To trudne do zrozumienia, niemniej jednak tak jest. Muszą nauczyć, że niepowodzenie nie jest porażką, że mają prawo do radości i nie będą za to ukarane. Że jeśli jakiś plan zawali się, trudno trzeba wymyślić inny.
I jedno z najtrudniejszych dla mnie zadań-nie projektować przyszłości, nie wymyślać czarnych scenariuszy, po prostu żyć.
Osoby współuzależnione uwielbiają być potrzebne i są łase na pochwały, zaś krytyka wpędza je w czarną dziurę. I tu dochodzimy do punktu nr 2-kiedy przyszłam na terapię, słyszałam od terapeutki i dziewczyn, że jest silna. Jakie silna-ja tylko sprawiam takie wrażenie! Stopniowo maleńkimi kroczkami zaczynałam wierzyć w to, że może to prawda i szybciutko dałam się w manewrować  w rolę podpory, czyli bycia potrzebną i krytyki nie słyszałam żadnej. Wyjechałam, zatem stałam się zbędna-trzeba zawisnąć na kimś innym. Jednak dla mnie wyjazd był najlepszą z możliwych rzeczy jakie mogły mi się przytrafić. Dla przykładu-byliśmy w zeszłym roku na spotkaniu AA i tam usłyszałam, jakie to niemąż ma szczęście, że cały czas ma wsparcie. Mignęła mi w głowie myśl jaka to jestem fantastyczna i wogle, wogle, za chwilę włączyło się zdrowe myślenie pt. noszkarwasztwasz a mnie kto takie wsparcie dawał? Właśnie tak to działa u osoby współuzależnionej-musi się bardzo pilnować, żeby nie wrócić w utarte koleiny.
I punkt 3-były takie osoby w moim życiu, które wręcz syciły się moimi niepowodzeniami. Same dzięki temu mogły czuć się lepiej. I nagle ja przestaję robić za ofiarę losu, to dawaj deptać po mnie, niech nie ma takiego humorku dobrego, niech wraca tam gdzie była.
I tego mnie nauczyła Ewa-że będą ludzie, którym bardzo oj bardzo nie będą podobać się zmiany, które we mnie zachodzą,m że będą próbowali zmusić mnie do dawnych zachowań. Jak im się to nie uda, to albo zrozumieją, że tak jest ok, albo odejdą. I myślę sobie, że w tej całej sytuacji oni po prostu odeszli. Co zasadniczo jest z korzyścią dla mnie, bo lepiej nie mieć nic, niż mieć byle co.
A teraz Państwo pozwolo , że udam się dokonać ablucjów przed pracowych w umywalce, albowiem azaliż i ponieważ hydraulik zabronił używać prysznica do jutra rano. Aktualnie to jest prawdziwy dramat;-)
Do napisania się z Państwem:-)




poniedziałek, 20 czerwca 2016

Z nowości...

to dziś odebrałam przedłużenie umowy do kwietnia następnego roku, chociaż liczone od października, w sensie umowa podpisana dziś, ale ważna od 01.10.16. Germańska pomysłowość w zakresie umów o pracę wciąż mnie zdumiewa. I tak prosz państwa będę panią pakowaczką przez następny rok. Nawet nie miałam żadnych obaw w zakresie czy przedłużą, czy nie-takich głupich jak ja, co to szanują pracę nie ważne jaka jest, łatwo nie wypuszcza się z ręki. Więc arbeit macht frei und krank jak dodał germański kolega, całkowicie nie rozumiejąc mojego czarnego poczucia humoru.
Dla tych co nie wiedzą, bo germańskiego nie znajo-praca czyni wolnym (wiadomo gdzie napisane) i chorym.

niedziela, 19 czerwca 2016

Nie wiem, jaki mam dać tytuł-chyba po raz kolejny dziekuję Ci Ewo

Ewa to była moja pierwsza terapeutka. Ile pracy we mnie włożyła, dopiero teraz widzę. Nie zawsze byłam jej wdzięczna i nie zawsze chciałam to dostrzec. Ale dzięki jej pracy, dziś daję sobie radę. Nie jakoś, tylko tak jak trzeba.

Często wracam z pracy tak bardzo zmęczona, że pod prysznicem łzy same lecą mi z bólu, Bolą mnie ramiona, kręgosłup, siadają kolana, a stopy mam bezpowrotnie załatwione przez buty robocze.
Poprzez prace zmianową mam rozregulowany cały system dobowy. Łatwo byłoby się poddać i pogrążyć w objawach depresji. Jednak comiesięczna wpłata wynagrodzenia na konto, a potem kolejny minus w moim zadłużeniu sprawia, że przypominam sobie, dlaczego warto tak sic męczyć. Bo spłaciłam drugie z moich kilku zadłużeń. Przede mną te największe.

Przeżywam tez kryzys emigracyjny-to nie mój kraj, nie mój język, nie moi ludzie. Bywa że ze zmęczenia zupełnie nie rozumiem, co do mnie mówią-kompletna pustka w głowie:(. I chociaż mam już miłe panie, które kiedy wchodzę do miejscowej apteki, albo cukierni witają mnie uśmiechem i pamietają, co zawsze kupuję-to te panie nie mają na imię np. Zosia, Bożena, Halina, a Juta, Helga czy Gabi. Nie moje:( Męczy mnie szukanie polskiego lekarza, żeby zrozumiała co mówi. Bo zdrowie też mi wysiada. Życie na obczyźnie jest naprawdę trudne i nawet mój permanentny wydawałoby się optymizm czasem nie daje rady.

Jakiś czas temu zadzwoniłam do koleżanki z Ostrowi-nie usłyszała tego cou mnie dobre i złe, usłyszała ile zarabiam. I powiedziała, że teraz to jestem ustawiona. Tyle ojro mam... Grzecznie zakończyłam rozmowę i więcej do niej nie zadzwoniłam. Taki był płacz jak wyjeżdżałam i co? I nic. Żadnego co u ciebie słychać, jak dajesz sobie radę, a u nas to wiesz coś tam się dzieje...

Zawsze starałam się mieć jak największy abonament telefoniczny, żeby mieć wciąż kontakt z bliskimi mi ludźmi. Tu w Germanii też tak było. Miałam mało pieniążka, ale znalazłam 500 minut za 15 ojro. Czasem trzeba było dokupować więcej, bo te 500 nie starczało. Bo dzwoniłam, gadałam, podtrzymywałam kontakty...
Całkiem przez przypadek zrobił mi się eksperyment. Mam telefon na abonament, bo miało być taniej. I jest, z tym że do Polski już nie. Za to mam internet w telefonie, więc wysłałam na fb wiadomość do tych wszystkich, do których jak się po fakcie okazało zawsze ja dzwoniłam, że zmieniłam numer i nie mam wcale minut do Polski. I że proszę tych, którzy mają internet w telefonie o zainstalowanie pewnej popularnej aplikacji, która w większości telefonów jest już wgrana. I co? Odpowiedź przyszła tego samego dnia od tylko JEDNEJ osoby. Swoją drogą Wsóweczko dziękuję Ci za tyle lat przyjaźni-możesz mnie zasypywać toną zdjęć każdego dnia:-)). Niestety reszta nie odpisała. Nawet zwykłego wypchaj się sianem. Nic. Jakbym wcale nie istniała. No to nie. Nawet bardzo nie zabolało. Kiedyś poczułabym się odrzucona, nic nie warta, byle jaka... Dziś mówię trudno, żyje się dalej. Nie jesteście jedyni. I za to dziękuję Ci Ewo.





czwartek, 9 czerwca 2016

Pasmo ekhm ekhm sukcesów. Germańskich

Państwo wybaczo częstotliwość pisania-zasadniczo to padam na ryj ze zmęczenia, a padanie na ryj jest czynnością bardzo czasochłonną, to i nie mam siły na pisanie. Chociaż mam o czym. W końcu listy do czegoś zobowiązują. Czy cuś. Ale ad rem
Pisałam o telefonie do naprawy internetu, niestety był to połowiczny sukces rozmówniczy, bowiem nie dogadałam się z panią w kwestii kogo słychać w telefonie.
Za to czytajcie ludzie czytajcie:
1. umówiłam się na wizytę w prześwietlarni głowowej-pani mnie zrozumiała, a ja panią jeszcze bardziej :-))
2. W Makdonaldzie sama personalnie i osobiście złożyłam zmówienie, domówiłam co mus było domówić i było to całkiem spokojne i spontaniczne gadanie:-))
3. Z Polski przyszła przesyłka. Firma kurierska była trzy razy pod drzwiami, za każdym razem wcześniej i ups nikt ich nie wpuścił, bo ja w pracy a Reksio leniwiec, więc jak mi dziś napisali, że to był ostatni dzień dostawy i przesyłka nazad do wysyłacza powróci, troszku się wściekłam. Więc Edytka myk za telefon i próbuje sprawę załatwić. Pierwszy raz podając numer się z lekka pomyliłam, bo w końcu "nul" z "nojn" może człowieka  zmylić, ale zaraz się poprawiłam i proszę ja was przesyłka jest umówiona do dostarczenia na następny wtorek na 13. No czyż nie jestem Gienisiem???
No czyż??? :-))))).
Do napisania się z Państwem

sobota, 4 czerwca 2016

Pasjans jest dobry na wszystko

Jestem beznadziejną kierownicą. Jadę, bo muszę i to nieprzesadnie daleko z uwagi na beznadziejność, której jestem świadoma. W czasach zamierzchłych niemąż jako starający się o mą rękę, przymusił mnie niejako do zrobienia kursu na prawko, opłacając mi rzeczony kurs i argumentując, że u niego na wsi się przyda. Się przydał, nie powiem, że nie. Pierwszym autem którym jeździłam i baaaaardzo się tego bałam, był mercedes A klasa. Auto średniej wielkości w sam raz dla nowego kierowcy, ale ludzie m e r c e d e s ! I to całkiem młody w przeciwieństwie do starej młodej kierownicy. Jeździłam nim zatem bardzo niechętnie z uwagi na obawy przed zniszczeniem, po czym wyjeżdżając z garażu, urwałam lusterko, na krzyk niemęża ruszyłam do przodu, na śmierć rozjeżdżając w/w proszę ja was elektryczne i podgrzewane na dodatek. Koszty wiadomo jakie.
Lęk pozostał. Potem musiałam auto sprzedać i przez jakieś trzy lata nie jeździłam wcale. A że prawo jazdy mam od 2009 minus te trzy lata, to wychodzi 4 lata jeżdżenia po głuchej prowincji i to bez przekonania. W Germanii nabyliśmy dla mnie do pracy malutkiego opla corsę, który stał trzy miesiące na parkingu, bo bałam się jeździć. W końcu zmuszona odległością do pracy, wsiadłam i pojechałam i nawet jak na moje możliwości nieźle mi szło.Niestety czas leci, przegląd się autku skończył, nowego nie dało rady zrobić, bowiem Germanie sprawdzają nie tylko cały mechanizm, ale również ogólną estetykę nadwozia i podwozia, a obie te estetyki były lekko zardzewiałe w paru miejscach, więc moja malutka corsa pojechała na ojczyzny łono, gdzie bez problemów została dopuszczona do ruchu razem z obiema estetykami. Mus było nowe (stare) auto nabyć.  Nie wiem co mi do łba strzeliło, że zgodziłam się na mitsibihi carisma, bo to wielka kobyła jest. Nic to. Auto kupione, mus było nazad do domu wracać. W mojej malutkiej corsie musiałam sprzęgło do jezdni wręcz przyciskać, więc zasadniczo siedziałam na kierownicy z uwagi na krótkie nogi. W kobyle zrobiłam to samo-fotel mocno do przodu, sprzęgło do ziemi i gaz.... Zawyłam tak głośno, że mnie chyba w Australii usłyszeli. Udało mi się ruszyć, pomachałam dłonią osłupiałemu z wrażenia ( nad moimi umiejętnościami jak mniemam) poprzedniemu właścicielowi i ruszyłam naprzód, w duchu odmawiając modlitwy do bóstw motoryzacyjnych, coby nigdzie za długo nie stać i żeby jak już, nikt nie stał za mną. Ani obok mnie. Kobyła to mocne auto. Depniesz i startujesz z prędkością światła. Noga na gazie wygięła mi się pod kątem ostrym, bo za blisko siedziałam i ciut za prędko mi się jechało i z duszą na ramieniu podążałam za niemężem, nie chcąc go z gubić z uwagi na nie zarejestrowane tablice i brak przeglądu.
 Na tę chwilę się już do auta prawie przyzwyczaiłam, kobylastość mi nie przeszkadza i nawet podoba mi się jazda w dużym aucie. Niestety dziś zostałam przymuszona pojechać na zakupy. Z trudem zaparkowałam ( z powodu braku miejsca) na błotnistym parkingu dla pań, podjechał facet, musiałam się trochę przesunąć, coby on mógł się jeszcze wcisnąć i wydawało mi się , że sięgnęłam wyżyn swych umiejętności. Nic bardziej mylnego, bo najgorsze było dopiero przede mną... Obleciałam okoliczne sklepy, przytachałam ciężkie torbiska, z torbą na mrożonki poleciałam do ruskiego sklepu, żeby kupić polskie kiełbasy, pyzy z mięskiem, pierogi, koncentrat ogórkowy i szczaw, żurek i kaszę na krupnik. Wróciłam mokra jak nie wiem co, siadłam se na siedzeniu, okno roztwarłam, zjadłam późne śniadanie albo wczesny obiad, zapięłam pasy i odpaliłam silnik. Troszku musiałam się pomotać, żeby z bagienka wyjechać, na co nadeszła starsza para i pan postanowił mi pomóc. No tak mi pomagał, że parę razy zgasł mi silnik i na dodatek ułamała się plastikowa główka od klucza... No piekło i szatani. Pan stoi i szwargocze w sposób niezrozumiały, ja spanikowana i wkurzona bo stoję w poprzek wąskiego parkingu bez mała, w końcu pan proponuje, że on wsiądzie i mi pomoże. Wsiada, parę razy odpala gaz kikutem kluczyka, zalewa silnik bezpowrotnie na czas jakiś uniemożliwiając ponowne odpalenie, każe miłej pani i mi przepchać się z powrotem na miejsce parkingowe nie zwalniając przy tym hamulca ręcznego, wysiada i mówi, że on nie wie, co się stało, razem z panią wsiada do swojego auta i odjeżdża w siną dal. Z powrotem jestem w samochodzie. Dzwonię do niemęża wiedząc, że i tak się nie dodzwonię, bo pracuje po za zasięgiem, odkładam telefon i w panice widzę, że kluczyk nie chce wyjść ze stacyjki. Kręcę nim w prawo i lewo, ale on ani drgnie. Wyjść z auta nie mogę, bo okno otwarte elektrycznie i auta też nie zamknę, bo kluczyk w stacyjce przecież... Siadam spokojnie, oddycham głęboko, żar leje się z nieba, pierogi i pyzy rozmrażają się powoli, mięsko zasadniczo zaczyna się chyba psuć... Biorę telefon, odpalam pasjansa, ogłupiam się  relaksuję się, odkładam telefon, pochylam się do stacyjki, hmm kluczyk w dół to off, wyciągam go ze stacyjki, patrzę na drania z nienawiścią, przypominam sobie co mówił niemąż o zalanym silniku, wkładam kluczyk z powrotem, delikatnie przekręcam -o matko dało radę- silnik zaskakuje, a ja bez uprzejmego dziadka na karku i bez problemów wyjeżdżam z błotnistego damskiego parkingu i z nostalgią wspominam malutką corsę. Tym autkiem  wyjechałabym od razu. Duży samochód nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej :(. A z kobyłą będę się męczyć do października przyszłego roku, bo wtedy kończy się przegląd.
 Kiedyś na kłopoty był Bednarski, dziś jest pasjans nieprawdaż :-))). Do napisania się z państwem