wtorek, 22 września 2015

Lojza

W życiu nie zrozumiem niektórych ludzi.

Lojza (piszę to tak jak tu wymawiają) brzmi równie paskudnie po germańsku jak i po polsku. Bo lojza to wesz głowowa. Już Was swędzi ;-) ?. Bo mnie od wczoraj okrutnie :-)
Wesz jest powszechnym zjawiskiem, wstydliwym cokolwiek, niemniej jednak w 100% uleczalnym.
Bywają co prawda nawroty, ale zależne są one od hmm koniunktury;-). Nie wiem jak w polskich szkołach u małych dzieci, bo od dość dawna takowych w moim otoczeniu brakowało, u germańskich
rozrywka jest powtarzalna nawet do 6 razy w roku. Niech tylko niemiłe stworzonko pojawi się na dziecięcej główce rodzice w trybie natychmiastowym są informowani o przypadłości, a najmocniej zawszony delikwent (rodzic ma obowiązek zgłosić hmm ilość prawdopodobną) nawet 4 tygodnie nie uczęszcza do szkółki/przedszkola. Dlatego też mało zrozumiała wydaje mi się wczorajsza akcja.
Otóż pracuje u nas niejaka Krystyna, zaposiadywczka 5-letniej córki. Krystyna jest Germanką. To wielka i niechlujna kobieta typu babochłop. Jednakowoż młoda, bo ma jakieś 30 lat. Pracowaliśmy sobie spokojnie, bo akurat wczoraj luzik był, gdy nagle w środku nocy (w okolicach przerwy,nocki akurat mam) na naszej hali gromadnie zaczęli pojawiać się pracownicy z "białego styropianu", zaś ci z naszych (z "czarnego"), którzy mają przerwę wcześniej niż ja, z nagła postanowili mieć ją później. I cóż bowiem się okazało? Otóż rzeczona Krystyna okazała się być szczęśliwą posiadaczką owych niemiłych stworzonek, o czym wszem i wobec radośnie opowiadała, potrząsając przy tym zalotnie włosami i proponując adopcję. W kantynie siedziała samiuteńka, bo ci poszli na przerwę wcześniej byli u nas, reszta czekała na później.
Po pracy kiedy szliśmy odbijać karty, ona stała przy odbijaczu ze złośliwym uśmieszkiem wciąż machając główką. Wokół niej panowała pustka.  Odbiła się "na wyjście" i w ramach reklamy chyba na głowę nałożyła opaskę z migających niebieskich diod. Wszystkich wokół zamurowało i staliśmy tak wpatrzeni w te niebieskie światełka błyskające w ciemności, jakby to ufo było. Czy cuś. Odblokowało nas dopiero jak usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiczek od jej auta.
Wiem, że ta kobieta jest dziwna ale żeby aż tak? Miłego drapania. Się :-)))

poniedziałek, 21 września 2015

"Sumienie" złodziejaszka

W arbajcie furt jak leci wszyscy dostają nożyki. Nożyki normalnie służą do przecinania twardej plastikowej taśmy, która cuzamenidokupy trzyma duże elementy i kartony od dwóch wzwyż na palecie oraz do odcinania nadlewek na częściach jeśli taki mus jest. Opcjonalnie mogą służyć do podcinania sobie żył z nadmiaru pracy, pamiętać należy o wymianie ostrza na nowe, co by za długo nie rezać (taki żarcik ponury). A ten nic nie znaczący fakt, że do tej pory nikt tego nie zrobił (nie rezał się), nie stanowi znaczącej przeszkody dla możliwości ;-). Ale ad rem.
Noże dla wszystkich są jednakowe. Jak kto zgubi albo popsuje taki nóż, leci do jednego z trzech kierowników i prosi o nowy. Jak się uprze, to poleci i każdego z osobna poprosi-też dostanie i będzie miał trzy i nikt, ale to nikt absolutnie tego nie sprawdzi, bo wydawanie tych nożyków nigdzie nie  jest odnotowywane. A że sama miałam już trzy takie przypadki, to wiem z autopsji jak to wygląda.
Więc kolegów/koleżanek z w/w okradać nie trzeba. Przy ostatnim czwartym wymogłam na naszym nowym kierowniku, żeby mi przyniósł kolejny, bo już mi wstyd było. Mój nowy nożyk liczył sobie jakieś dwa tygodnie. Jeszcze lśnił nowym błyszczącym plastikiem, jeszcze nalepka z moim numerem nie zdążyła się wytrzeć, jeszcze parę minut temu pracowałam z jego użyciem (w piątek to było). Odłożyłam swoje rzeczy ( klebeband (hre hre), metkownicę i nożyk) na dużym stole na placu prób, posprzątałam po sobie, poszłam pomóc innym, bo czas pracy dramatycznie się kurczył-znaczysie wochenende był tuż, tuż, zapakowałam karton i wróciłam po swoje rzeczy. No i prosz państwa brakowało nożyka. Ożeszkurwagonpełen (pomyślałam sobie) znów go gdzieś posiałam (po raz kolejny sobie pomyślałam), przyjdzie mi nosić swój domowy skoro pracowego upilnować nie mogę. Jednakowoż nie poddając się rozpaczy poleciałam go szukać. Pierwszym miejscem jakie sprawdziłam, było moim przedostatnim gdzie pracowałam. Na stoliku obok pracującego kolegi leżał jak byk nowiutki nożyk ze śladami świeżo zdartej nalepki, wysunęłam ostrze i majtało się jak moje, które wcześniej źle założyłam (normalnie trzymają się mocno), więc trzymając nożyk w dłoniach, zapytałam rzeczonego, czy nie widział gdzieś mojego?. Nie-odrzekł on z całom mocom i stanowczościom!. Wnerw mię ogarnął, bo za dłoń kradnącą go nie schwyciłam i odeszłam jak niepyszna. Dla pewności popytałam innych kolegów, czy nie widzieli zaginionego -niestety jak można było przypuszczać, nie widzieli.Zrobiło mi się przykro-okraść koleżankę, rodaczkę z takiego za przeproszeniem gó...na???? Łakomić się na coś, co jest łatwo dostępne?? Cóż przełknęłam żabę w gardle, dokończyłam co swoje i poszłam pakować dla odmiany siebie na popracy. Wtem słyszę okrzyki Edita, Edita, messer-się odwracam i widzę jak kolega Germanin pokazuje w kierunku kolegi rodaka (co to go za dłoń kradnącą nie schwyciłam). Wróciłam zatem na halę, podchodzę do kolegi rodaka, a ten mówiąc, że jakiś nożyk tu leży, oddaje mi ten ze świeżo obdartą nalepką. Popatrzyłam mu prosto w oczy i mówię, że to nie mój, bo ta nalepka zdarta, a on że pewnie mu (jemu) się w kieszeni starła! Gdyby się w kieszeni starła to nie byłoby śladów świeżego kleju jak mniemam. I nawet cholerze powieka nie drgnęła. No niby go to sumienie ruszyło i oddał, ale pewnie dlatego, że od razu szum zrobiłam. A opisana powyżej sytuacja stawia pod  sporym znakiem zapytania zaginięcie moich poprzednich nożyków. Lekcja z tego jest taka, że mus nosić wszystko przy sobie. I niesmak pozostał...

sobota, 19 września 2015

Leczenie onkologiczne w Polsce-fikcja,chamstwo i niekompetencja

Pisałam już, że moja Siostra zachorowała. W czerwcu kiedy szła na operację, miał być to początek drogi ku wyzdrowieniu. dziś wiemy, że był to dopiero początek koszmaru. Jest mi wstyd, bo kiedy dowiedziałam się, że moja Siostra ma skierowanie do szpitala w Gliwicach-mówiłam Jej że to dobrze, że tam trafiła, bo osobiście znałam dwa przypadki pacjentek żyjących długo i szczęśliwie po leczeniu tam. Niestety moją Siostrę potraktowano tam jak-właściwie to nie wiem jak kogo.
 Pozwolicie, że wkleję to, co sama napisała, bo mi osobiście brakuje słów:

czwartek, 17 września
"zegar tyka, czas ucieka..."
Środek nocy. Właśnie niedawno wróciłam z Gliwic. Trudno mi określić stan ducha mego, że tak powiem. Zawieszenie w próżni chyba najlepiej oddaje co czuję. Nie wiem co myśleć o lekarzach i ich stosunku do pacjentów. Ja postrzegam się jako niewiele znaczący numerek w statystyce. Po pięciu tygodniach , trzykrotnej obecności w Klinice Onkologii (7.5 godz. jazdy autobusem, nocleg w hotelu żeby stawić się w klinice na 8 rano, wielogodzinne oczekiwanie po którym lekarz poświęca 10 min swojego jakże cennego czasu, informacje udzielane na korytarzu i kolejne odsuwanie decyzji) dziś decyzja zapadła. Otóż stwierdzono, że w moim przypadku rezultaty można uzyskać jedynie stosując terapię protonową. Zastanawiające jest , że kilku lekarzy dochodziło do tego wniosku przez tyle czasu, skoro każdy kto zechce poczytać w internecie na temat struniaka dowie się tego od razu.  W tej chwili w Polsce owa terapia jest niedostępna. Tak więc w łaskawości swej doktory dały mi pismo do konsultanta wojewódzkiego celem nadania biegu sprawie w kwestii leczenia w Pradze lub Monachium. Niestety okazało się , że są mocno niedoinformowani. Pismo owo skierowane było do konkretnej osoby. Czekając na odzyskanie mojej dokumentacji medycznej , która w tajemniczy sposób zaginęła postanowiłam umówić sobie spotkanie z owym konsultantem w Rzeszowie. I tu niespodzianka, wymieniony w piśmie doktor od maja już nie jest konsultantem . Na szczęście dla mnie udzielił mi informacji w tej kwestii. Czym prędzej udałam się z powrotem na oddział celem zmiany danych w piśmie. Wywołałam ogólną konsternację, ale w końcu dostałam co trzeba. Zimno mi się robi na myśl, że gdybym nie zadzwoniła od razu czekałaby mnie kolejna bezsensowna wycieczka do Gliwic. Pognałam przez pół Gliwic na tzw. dworzec czyli do zajezdni PKS skąd odjeżdżał autobus do Przemyśla. W tym czasie dziecko dzwoniło do Warszawy do konsultanta, żeby umówic wizytę. Niestety okazało się , że doktor od poniedziałku na urlopie będzie, ale pani sekretarka podpowiedziała, żeby wysłać meila  i może doktor udzieli informacji. Doktor informacji udzielił i okazało się , że procedura wygląda zupełnie inaczej niż mi to przedstawiono w Gliwicach. Ponadto w piśmie doktory z Gliwic powołały się na rezonans zrobiony u nich, niestety ani opisu ani płyty mi nie udostępniono bo podobnież jest to badanie wewnętrzne na potrzeby kliniki. Naprawdę nie rozumiem o co chodzi. Czy to totalne lekceważenie czy totalna niekompetencja ?????????????????? Obiecałam sobie nie jęczeć, trzymać się w ryzach, myśleć pozytywnie, ale brakuje mi już sił. Takich drobiazgów, że nikt nie raczył wystawić mi karty leczenia onkologicznego, jak również rzekomej opieki psychologicznej dla chorych na raka, której nie doświadczyłam nie będę komentować bo szkoda nerwów. Żyję w Matrixie i owo życie przecieka mi przez palce.
Pozdrowienia ze stryszku :-((

poniedziałek, 14 września 2015

Praca

Oszczegam, będę motać ;-)
Nie wiem czy pisałam-mam umowę o pracę od maja do listopada. Proste.
Jednakowoż okazało się, że trzy miesiące przed zakończeniem umowy należy zapytać pracodawcę, czy tę umowę nam przedłuży. Jeśli tak-pracujemy spokojnie dalej, jeśli nie-lecimy do urzędu pracy celem zarejestrowania się jako osoba poszukująca pracy, bo (teraz proszę o pełne skupienie i uwagę) urząd pracy ma te trzy miesiące na ZNALEZIENIE NAM pracy. Słowo. Urząd pracy szuka pracy. Niesamowite. Jak to usłyszałam, to własnym uszom nie wierzyłam. Urząd pracy co szuka pracy...Hmmm...Ale ad rem
Zatem zbrojna w świeżo nabytą wiedzę śpiesznie wykonałam telefon do kadrowej, celem zapytania co też firma planuje w stosunku do mojej osoby. Sie okazało, że firma planuje nadal ze mną współpracować przez kolejny rok i pędem mam się udać do kadr w celu podpisania nowej umowy.
I tu się zaczyna kłaniać motana matematyka. Bo tak naprawdę to umowę mam na 10 miesięcy skoro podpisałam ją dziś. Nie wiem dlaczego papiera od listopada nie dali -może bali się, że im prysnę? Hmm...Prysnę, prysnę tylko języka się naumiem he he
Więc firma hojna rok pracy dała, z tym że dwa miesiące wcześniej ten rok, czyli w sumie 10 miesięcy.Wiecie ja bym chciała normalnie, ale u mnie się nie da :-)). No:-)

niedziela, 13 września 2015

Edytka i germańska bankowość online

Po kilku miesiącach walenia w z lekka zacinające się klawisze maszyny do przelewów w banku i to w dodatku w późnych godzinach wieczornych, zapragnęłam byłam znaleźć się w cywilizacji i takowe przelewy robić również w późnych godzinach nocnych, niemniej jednak w domowych pieleszach.
Skoro zamiar powzięty został, należało poddać go realizacji. W drodze na masaże (te co je mam nie czekając rok) wstąpiłam do banku modląc się do Mammona coby kolejki do stanowiska nie było (paczcie państwo drań nie wysłuchał). Kolejka była zarówno przed jak i za mną, co mnie dodatkowo stremowało, ale na widok miłej pani okienkowej co to mnie najlepiej rozumie i najlepiej ja ją rozumiem, doznałam ulgi z rodzaju "spadł kamień na buty". Sprężyłam się w sobie, podeszłam do stanowiska i co słyszę? Śliszne polskie dżen dobry:-). Miła pani okienkowa była w Polsce na urlopie, odwiedziła cud natury czyli Mazury (w których a jakże zakochała się) i z sympatii do polskich klientów (bo nie sądzę że li i jedynie dla mnie) nauczyła się powitania. Po wymianie wstępnych uprzejmości przystąpiłam do licznych eee, yyyy nawet ioioi z których miała pani okienkowa wywnioskowała, że mam chęć na bankowość internetową. Bez zbędnych formalności w stylu dowód osobisty, podanie, życiorys i trzy zdjęcia spisała końcówkę numeru z mojej karty i nakazała przyjść w dniu jutrzejszym. Ciekawostką jest, że o dowód poproszono mnie do tej  pory trzy razy-przy meldunku, zakładaniu konta i podpisywaniu umowy o pracę (tylko skan bez sprawdzenia czy aby dowód prawdziwy). W pozostałych sytuacjach wystarczyło ustne podanie danych. Ale ad rem.
W dniu jutrzejszym tj w ubiegły czwartek poszłam po odbiór umowy, inna pani okienkowa instruowała mnie długo i wytrwale w zakresie obsługi ustrojstwa, ja przy tym kiwałam głowa tak intensywnie, że istniały obawy, że mi tak pozostanie, dostałam papier do podpisania oraz token i sio do domu. W piątek bladym świtem uznałam, że nadszedł czas próby i przelewy mus dokonać...
Do tej pory miałam do potwierdzania: w banku nr 1 kartę kodów a w banku nr 2 sms. Tokena nie miałam nigdy, jednakowoż widziałam osoby posługujące się wynalazkiem i nie wyglądało to na przesadnie trudne. Ha ! Dla nich nie było trudne. Po pierwsze primo kazało zmienić nr PIN.
Dobra nic prostszego se pomyślałam. Na myśleniu się skończyło, bo draństwo nijak nie chciało ze mną współpracować i nawet zmiana języka na bardziej zrozumiały niewiele pomogła. Połączenie nieaktywne i już!. Mam włączone tłumaczenie stron i dlatego wiedziałam, że ustrojstwo należy trzymać pod kątem. Z lewej strony ekranu migały mi jak szalone biało-czarne paski na czerwonym tle... I kiedy po półgodzinie bliska ataku epilepsji i ogólnego oczopląsu postanowiłam się poddać i iść walić w klawisze, rzutem na taśmę przyłożyłam draństwo do ekranu (do pasków od oczopląsu i epilepsji) i o cudzie zadziałało...Porobiłam te przelewy, każdorazowo generując kody potwierdzeń na strasznych migających paskach, potem chciałam sprawdzić stan konta. Hmm no nie da rady, bo nie odjęło niczego. Mało tego-przelewy robiłam w piątek przed otwarciem banku, a wyjdą dopiero w poniedziałek. Nie to co u nas-robisz przelew i tego samego dnia delikwent ma go na koncie. Albo na drugi dzień.
 Więc Viktoria, bo jak widać germańska myśl technologiczna nie dała mi rady. No :-)))

środa, 2 września 2015

Przerwa kawowa czyli syrena odczarowana

Przerwa kawowa jest nielegalna. Pracodawca zagwarantował nam pół godzinną przerwę w pracy z tym że za 15 min. nam płaci, a kolejne 15 min. musimy sobie odrobić przychodząc do pracy 15 min. wcześniej-stąd ta wyjąca syrena za kwadrans każdej nowej zmiany. Przerwy zaczynają się 3,5 godziny po rozpoczęciu pracy. Natomiast kawowa-to już zależy. I zmiana ma ją około 6 rano, tuż przed przyjściem szefa do pracy, II zmiana o 18.00 kiedy szefów już nie ma, III zmiana o 23.00. Przerwy te trwają w zależności od natężenia pracy od 15 min do pół godziny. Jak doliczyć jeszcze do tego przerwy papierosowe, to co poniektórzy pracują 6 godzin. Ale ad rem.
Zatem mamy nielegalną przerwę kawową. Siedliśmy sobie z Andreasem na skrzynkach na placu dla palaczy niczym starzy weterani przy ognisku. Andreas jest swojskim Andrzejem, tyle że już tak długo mieszka w Germanii, że nikt do niego nie mówi inaczej. I mówię do niego, że głupia jestem, on mi na to, że przez grzeczność nie zaprzeczy, ja mu że ma się zamknąć i słuchać. Po tej wymianie wzajemnych uprzejmości opowiadam mu o wczorajszym dniu, że ten pierwszy września, że wiersz i ta syrena o 4.45. Zrozumiał. Posmutnieliśmy na chwilę oboje, potem obgadaliśmy Niemców, humorek ciut lepszy i nagle... Zawyła syrena. Dla odmiany o 23.15. Popatrzyliśmy-pożaru nie ma, nikt z pozostałych na hali pracowników (bo reszta na kawie) nie wylatuje rwąc sobie włosy z głowy, atak lotniczy wykluczyliśmy-rozwiązanie było tylko jedno: skończył się materiał do produkcji w jednym z silosów. Bardzo rzadko to się zdarza, bo majstrowie bardzo pilnują żeby takowych braków nie było, niemniej jednak tym razem nie dopilnowali. A syrena wyje na cała fabrykę i okoliczne wsie razem wzięte. I wyje tak z 20 min. dopóki nie napełni się silos. Ze stoickim spokojem odczekaliśmy te 20 min, ale...syrena nadal wyła! Noszkarwaszkarol zatła się chyba czy co!. Zaczęliśmy latać do majstra z prośbą o wyłączenie, bo nie dało się pracować ( w okolicy nie dało się spać), ale on po za obietnicami, że zaraz będzie, nie zrobił nic w tym kierunku. Jako ostatnia zostałam wysłana ja.
Hmm. Powiedziałam że za głośno (to umiem), że się nie da pracować (to też umiem) oraz że to buuuu wykańcza nam uszy i okoliczne wsie (tego nie umiem he he). Popatrzył na zegarek i coś powiedział-co nie wiem. Wróciłam do siebie i Andreas pyta, co załatwiłam. No byłam, powiedziałam, on odpowiedział ale za diabła nie wiem co. I w tym momencie syrena umilkła. Odzyskawszy słuch mówię do Andreasa, że wiem co majster powiedział-ano spojrzał na zegarek i powiedział, że zaraz sama się zamknie ( syrena oczywiście). Roześmieliśmy się i napięcie syrenowe minęło. Wyło długo, bo drugi silos się opróżnił. Z tego całego patriotycznego rozmamłania na sam koniec pracy strzeliłam babola. 728 razy go popełniłam :-(((. Mianowicie miałam wydrukować skan-etykiety. Z rozpędu kliknęłam na podpowiedź zamiast wpisać 20 szt- drukarka poooooszła. Zastanowicie się zapewne czy aż tak głupia jestem, że nie potrafiłam anulować tego drukowania. Chciałam, nawet weszłam w ustawienia drukarki, ale okazało się, że z pozycji pracownika hali NIE MOŻNA ANULOWAĆ DRUKOWANIA!. Może to zrobić tylko "góra", która przychodzi do pracy na 8 rano, a mieliśmy dopiero 4. Ja rozumiem blokadę przed grzebaniem w programie, który obsługuje całą produkcję, ale drukarka? Nadleciała na to wszystko Styropianowa Moni i zaczęła, cmokać, sapać i ogólnie mieć mi za złe cały świat, no bo tyle taśmy do drukowania i papieru się zmarnuje. Że ona nigdy, że mam uważać i inne takie. Więc wyobraźcie sobie jak wygląda moje "szkolenie" skoro już trzy miesiące pracuję i nie wiem takich podstawowych rzeczy. Widać to wyższy stopień wtajemniczenia. Jest mi oczywiście głupio, z tym że okazało się, że takie wpadki są dość częste i żaden to powód do dramatu.. A ja swoją drogą przy najbliższym końcu produkcji jakiejś części, kiedy w śmietnik lecą wszystkie wydrukowane w nadmiarze etykiety wspomnę Styropianowej Moni o marnotrawieniu materiału.
I właśnie tak się skończyło patriotyczne rozmamłanie.No

I dziś na świecie pojawił się nowy członek naszej rodziny-niniejszym stałam się podwójną ciociobabcią :-))

wtorek, 1 września 2015

Dziwnie mi dziś było

Nie jestem przesadnie patriotyczna. A byłam-w czasach młodości bardzo aktywnie, z sercem i ogromnym zaangażowaniem działałam na tzw.niwie. Z biegiem lat Bóg i Ojczyzna oddaliły się ode mnie na tyle daleko, że nie ma szans na ponowne zbliżenie. Pozostał przy mnie i trwa li i jedynie Honor. I jakość dziwnie przybliżył się znów Patriotyzm.
Jako naród nie potrafimy szanować wolności, tego że możemy wychowywać dzieci w pokoju, że nikt nam nie zabrania mówić po polsku, że nikt nie likwiduje naszej Inteligencji w celu ogłupienia narodu, bo naród sam się ogłupia. Ci prawdziwie wykształceni i kulturalni Polacy będący siłą przewodnią "zeszli do podziemia", zaś ci którzy są widoczni szkoły pokończyli, tytuły mają, ale prawdziwej mądrości i kultury u nich nie znajdziesz. Niestety niestety złota wolność szlachecka i liberum veto pomimo upływu lat wciąż mają się dobrze.
Dziś w nocy poczułam się dziwnie-po północy musiałam zmienić datę w numeratorze i zaciął mi się miesiąc. No nijak nie mogłam go zmienić. Podeszłam do Styropianowej Moni i zażartowałam, że zostajemy w sierpniu-taki rodzaj dnia świstaka. Moni wzięła numerator w ręce, postukała, machała i raz dwa ustawiła datę. Rzut oka w datownik i odechciało mi się śmiać. Pierwszy września. Dla Niemki ta data nie znaczy nic, a nie zapytam czy uczą się tego w szkole i jak. Natrętnie po głowie zaczął mi krążyć wiersz Gałczyńskiego o żołnierzach z Westerplatte. Humoru nie miałam już do końca zmiany. Ludzie dopytywali się czy coś się stało, czy źle się czuję-odpowiadałam, że wszystko w porządku, że tak mi jakoś smutno, bo co innego mogłam powiedzieć Niemcom, Litwince i Turkom? A kiedy o godzinie 4.45 zawyła syrena, która wyje tak co dzień, bo to znaczy że nowa zmiana zaczyna pracę-w gardle pojawił mi się globus. Po raz pierwszy odkąd tu jestem poczułam się obco i bardzo bardzo samotnie.
Bo tęsknię. Tęsknię za naszym polskim poczuciem humoru, za burakami i pietruszką, za pierogami ruskimi i grzybami w lesie, za tym miejscem w którym się urodziłam. Za Polską ze wszystkimi jej wadami:((. A naprawdę nie jest mi to teraz do niczego potrzebne.. I skoro pół nocy męczyłam się ja , pomęczcie się i Wy:

    Konstanty Ildefons Gałczyński
                       Pieśń o żołnierzach z Westerplatte

Kiedy się wypełniły dni
i przyszło zginąć latem,
prosto do nieba czwórkami szli
żołnierze z Westerplatte.

(A lato było piękne tego roku).

I tak śpiewali: Ach, to nic,
że tak bolały rany,
bo jakże słodko teraz iść
na te niebiańskie polany.

(A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety.)

W Gdańsku staliśmy tak jak mur,
gwiżdżąc na szwabską armatę,
teraz wznosimy się wśród chmur,
żołnierze z Westerplatte.

I śpiew słyszano taki: -- By
słoneczny czas wyzyskać,
będziemy grzać się w ciepłe dni
na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.