niedziela, 21 sierpnia 2016

Będzie przydługo, bo na zapas

Jest taki wynalazek germański, może w innych krajach obcych też, ale tego nie wiem, któren nazywa się kurs integracyjny. Rozrywka trwa trwa 600 godzin czyli około 6 miesięcy, potem dochodzi 60 godzin tzw. Orientierungkurs, którego nie wiem jak przetłumaczyć nazwę, żeby dobrze oddała sens, a na którym uczy się podstaw historii, prawa i kultury germańskiej, a całość zakończona jest egzaminem na poziomie B1, jak się oczywiście ten egzamin zda. O tym kursie dość mętnie usłyszałam zaraz po przyjeździe, że trzeba to przez urząd pracy załatwiać, no to polecielimśmy z niemężem do tutejszego UP, tonę papierów dostaliśmy do wypełnienia, których oczywiście kijem nie tknęłam, zawieźliśmy je do naszego brokera ubezpieczeniowego, co po germańsku jest maklerem, Theo będący za młodu Teodorem rzucił okiem, papiery zabronił wypełniać, bo w krótkich abcugach mogłam dostać propozycję powrotu na ojczyzny łono, kazał lecieć do ratusza, bo w ratuszu te kursy mają, niemąż poleciał, przyniósł grubą książę po germańsku, w której owszem kursy były, z tym że np. kucharskie, albo układania kwiatów, poleciał nazad do ratusza, opiórkał pracownika, że kursy ukrywa, pracownik zaprzysiągł się na wszelakie świętości, że nic nie ukrywa, i boszebroń rasista nie jest i że wszystko w grubej książce jest. No to ruszyłam szczątkami ęnteleku, wlazłąm na taką jedną stronę co to gruba książka kazała wleźć, włączyłam tłumacza i tak oto znalazłam kursy integracyjne.
Wydrukowałam wniosek, polecielimśmy 70 km w jedne mańke do kolegi niemęża, co to germański dobrze zna, coby papier wypełnić, kolega wypełnił, wysłałam, po dwóch miesiącach dostałam odpowiedź z papierem do wypełnienia, jadąc już na oparach ętelektualnych, papier podpisałam bez wypełniania, co się po fakcie okazało słusznym uczynkiem i po kolejnym miesiącu dostałam zgodę na uczestnictwo, ważną dwa lata. Dla wyjaśnienia dodam dlaczego mi tak na tym kursie zależało-ano 1 godzina zegarowa kosztuje 1,2 ojro, a nie 6-10. Było się o co starać. Znalazłam szkołę w Wiesbaden, poleciałam na test kwalifikacyjny i tam uznali, że całe A1 mam w palcu, to heja od A2 bedziem lecieć edukacyjne. W głupocie swej pękałam z dumy, żesz taka wyedukowana germańsko jestem. Test był w maju, kurs miał się zacząć we wrześniu. Niestety ja w nim udziału już brać nie mogłam, bo niemąż zachlał, a ja ze strachu przed brakiem kasy znalazłam sobie swoją obecną pracę, która całkowicie wykluczała codzienne dojazdy, no bo przecież na zmiany jest. Potem samodzielnie coś tam dziubałam z pomocą lektora po dwie godziny w tygodniu i coś tam się naumiałam. W październiku miała ruszyć szkoła u mnie w mieście, ale Persjanka (mieszkanka Persji to Persjanka?) która to organizowała, tak zaczęła kręcić z godzinami, że nic z tego nie wyszło. Odpuściłam sobie nadzieję, że uda mi się ten kurs skończyć, bo czas leciał, a ja pracy zmieniać nie mam zamiaru póki co. W maju kolega z pracy powiedział, że u niego w budynku właścicielka organizuje taki kurs, to ja w te pędy papiery w dłoń i poleciałam pełna nadziei, że może w końcu się uda. Trzeba też dodać, że uczestnictwo w tym kursie jak sie go już zacznie jest obowiązkowe i wszelkie nieobecności należy solennie z papierem  usprawiedliwić, a ja przecież jak mam pierwszą zmianę, będę raczej bardzo nieobecna. Uczestnicy kierowani prze tutejszy UP w przypadku nieusprawiedliwionej nieobecności mają stopniowo obniżany, a następnie całkowicie zabierany. Więc papier doniosłam z pracy dlaczego mnie nie będzie i tak 13 sierpnia o godzinie 8 rano całkiem nietypowo jak na Germanię, bo to sobota była, kurs napoczęłam. I wygląda to tak-schodzę z nocki, śpię około 1,5 godziny, wstaję, lecę na 4 godziny do szkoły, wracam po 12, lecę z kundlem na spacer, śpię około 3-4 godzin, wstaję, tak z 1,5 godziny uczę się, prysznic, coś na ząb i do pracy na noc. Druga zmiana będzie wyglądać następująco-pobudka około 5,30, nauka, prysznic, do szkoły na 8, potem biegiem do domu, spacer z kundlem, lekko spóźniona polecę do pracy (mam zgodę), wrócę po 21, nauka ze 2 godziny, spać pójdę około 24, rano pobudka o 5,30 ... Pierwsza zmiana to czas na powtórki i przerobienie materiału z poziomu A1, bo jak się okazało duma z zeszłego roku pękła jak balon, bo niewiele umiem. I tak do 21 grudnia.


Uczestnicy kursu

Jestem jedyną Europejką. Są Syryjczycy co zrozumiałe, Irakijczyk i Erytrejczycy. Tych ostatnich najbardziej się boję. Zimą atakowali Anetkę, która wieczorem czekała na swojego ojca, bo razem pracują i mieli nockę, a i ja przed nimi zwiewałam o 5 rano. Można ich poznać po tym, że są czarni i maja fryzury jak sprężyny.Mój sąsiad też chodzi i na szczęście nie odzywa się do mnie. Dopóki siedziałam sama, wszyscy trzymali sie ode mnie z daleka, niestety kurs z nazwy integracyjny tejże integracji niejako wymaga, bowiem są ćwiczenia, które trzeba robić w grupach. Po dwóch dniach takich ćwiczeń ze strony jednego z uczestników padła propozycja wspólnego zamieszkania. Byłoby to może śmiesznie, gdybym tak bardzo się ich nie bała. Ostatnio 15 letnia córka mojej koleżanki wieszała pranie, jeden z azylantów stał bezczelnie na środku ulicy i onanizował się. Zero wstydu. Patrzył na tę dziewczynę, patrzył na ludzi wokół i jechał do końca. Wezwana przez sąsiadów policja oczywiście nie dojechała na czas, bo w mojej wsi nie ma posterunku. Niestety nie są to odosobnione przypadki. Ci ludzie nie dość, że są w większości analfabetami, co słychać jak czytają, to jeszcze trzeba ich uczyć takich podstawowych rzeczy jak to, że toalety są osobno dla kobiet i osobno dla mężczyzn i że nie sika się po ścianach, tylko do pisuaru, który poniekąd w kawałku ścianą jest. Akcja miała miejsce w sobotę. Czego nauczyciel uczył ich wcześniej, aż boję się pomyśleć. Są niechlujni i aroganccy. Moje ślicznie wypieszczone germańskie miasteczko zamieniło się w śmietnisko. Wszędzie leżą porozrzucane śmieci, bo po co do kubełka wrzucać? Co najgorsze niektórzy z Germanów uznając, że mają dość swojej porządności i sprzątania po innych też przestali to robić. Np sprzątać po swoich psach. Tyle gówienek psich na ulicy to ostatni raz widziałam w Polsce niestety, bo u naszych rodaków sprzątanie po własnym kundlu wciąż jest powodem do wstydu.Nie u wszystkich oczywiście. Zaś w kwestii mojego sąsiada-przestał być nieśmiałym uchodźcą-jest butnym cwaniakiem i panem świata.
W sobotę po zajęciach, kiedy wracałam ze szkoły, u niego pod domem wystawione były stoliki i krzesła, pełno ludzi tarasowało wąski chodnik ( u nas mają po 60 cm), wrzaskom i krzykom nie było końca. Od strony "podwórka" wystawia sobie krzesełko, siada i pali coś w rodzaju śmierdzącej fajki, po której ma mętne oczy i dziwne zachowania. Na zajęciach mają w doopie innych uczestników, gadają głośno i w te i nazad wysyłają smsy, oczywiście nie wyciszając telefonów. Po czterech dniach nie wytrzymałam i zwróciłam im uwagę, bo nie dało sie już wytrzymać. Jedyne szczęście w nieszczęściu to to, że nie jestem jedyną kobietą, bo na 21 uczestników jest nas. I tak mój wyczekiwany kurs zamienił się w nieoczekiwaną porażkę.A i w kwestii sąsiada-wcześniej widziałam jego żonę w chustce, dziś ona i jeszcze jedna kobieta wyszły z domu całe na czarno, łącznie z rękawiczkami, a to oznacza, że oni są radykalni niestety. Cieszę się, że mam kundla...


Do napisania się z Państwem-za jakiś tydzień

sobota, 20 sierpnia 2016

Dramat,sensacja, akcja i reakcja :-))))).

Pańśtwo wybaczo przydługie milczenie, ale padam na ryj w sposób nieodwołalny w 99%. Ten jeden to se właśnie mogę odwołać. Padanie zakończę w grudniu, mam nadzieję, że z wynikiem pozytywnym. Zostawię na następny post informację co i jak.

Do dzisiejszego posta natchła mię Pantera i jej post pt. Nudno nie jest.
Miałam co prawda mniej latania, ale rozbuchaną wyobraźnię całkiem taką samą:)))))

Wyobraźmy sobie sobie idylliczną trasę autową, biegnącą wzdłuż Renu, o właśnie taką


(faceta albo facetkę filmowałam przez dobre pół godziny, bo wyczyniał takie cuda za kierownicą, że w razie wu, chciałam mieć dowód. Uspokoił/a  się dopiero jak pasendżer zobaczył/a, że filmuję)

Zatem jedziemy sobie, ci po stronie pasendżera czyli ja podziwiają widoczki, zwalniamy bo wykopki-znów dygresja: Germanie są miszczami wykopków. Odkąd tu jestem kopią cały czas. Do wyboru ma się tę prześliczną równą drogę z widoczkami,po której jechać nie wolno bo wykopki właśnie albo hardkor w postaci wijącej się dżmiji w górach. A bywa bardzo często, że i dżmija ma swoje objazdy po miejscach, do których słońce nie zagląda. I zamiast jechać pół godziny do miejsca zatrudnienia, jedzie się ze dwie w jedną mańke. Rozrywkę na co dzień uskutecznia niemąż. Ale do brzegu jak pisze Klarka, bo już jak Forrest Gump jestem już na morzem.

Zatem tym razem było to tylko zamknięcie jednego pasa. Jak wygląda zamknięcie, widzimy na zdjęciu poglądowym. Stajemy przed żółtym paskiem i czekamy na zmianę świateł. Auta stają grzecznie jedno za drugim w mniej więcej jednej odległości-kierownice wiedzą jak to wygląda he he.
I potem mniej więcej tak samo jadą sobie dalej. To jedno auto stało jednak inaczej...

Było to sobotnie wczesno wiosenne popołudnie ubiegłego roku. było dość chłodno, czasem tylko słońce wyłaziło zza chmur W celu uzupełnienia zawartości lodówki musieliśmy udać się do sąsiedniego miasteczka z dużą ilością sklepów o dyskontowych cenach. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy. Pierwsze wykopkowe światła (te na zdjęciu) minęliśmy dość szybko, bo bez kolejki. Drugie-krótką chwilę później, na trzecich kolejka była jak po papier toaletowy za czasów komuny.
Co dziwniejsze ludzkość czekała po dwa cykle świetlne, zanim ruszyła. Znaczysie coś tę ludzkość mocno korkowało. Zbliżywszy się w końcu w okolice świateł, zobaczyliśmy zdumiewającą scenę-wściekli kierowcy mijali dużego Sprintera, jak się okazało nasz korek, najpierw z wściekłością machając sobie dłonią przed oczami i złorzecząc w kierunku tego samochodu  ( jak awarię miał powinien wystawić trójkąt ostrzegawczy,włączyć światła awaryjne, machać jak szalony ręcyma, rozpalić ognisko, tańczyć taniec z szablami, jezioro łabędzie-no robić cokolwiek, coby innych ostrzec i po kłopocie),by po chwili zahamować gwałtownie w zdumieniu i i takim to stanie odjechać dalej. A że ludzkość ma to do siebie, że ciekawska jest, w zdecydowanej większości inni robili tak samo, dokładając przy tym swoją cegiełkę do koreczka. Albo koreczek. Niemąż zza zakrętu zobaczył mniej więcej trzy miejsca przed tym busem do żółtej linii, zatem złorzeczyliśmy i my. Stało się jednak tak, że w oczekiwaniu na zielone musieliśmy zatrzymać się przed tym busem. Staliśmy tak długo albowiem jak wszyscy przed nami czekaliśmy aż to auto ruszy, a po za tym to są światła przed przeprawą promową więc mają długi cykl. Stoimy sobie zatem, niemąż złorzeczy, mi już przeszło, wkurzam się dla odmiany na niemęża bo ile można słuchać o tym samym, gdy nagle słyszę stukanie.
Słuch mam znakomity-w dziecięctwie miałam iść do szkoły muzycznej, ale było za daleko i nie miał mnie kto wozić, tramwajem oczywiście i tak upadła mi światowa kariera, zaś pracowe badania sprzed miesiąca wykazały, że słuch mam taki, że niektóre młodziaki takiego nie mają. Znaczysie inne rzeczy mi się sypią-przewody słuchowe  nie. Do brzegu wrrrr.

-W silniku coś stuka-poinformowałam niemęża, bo on przygłuchy
-Co ci stuka-zapytał on
-Mi nic, w silniku- mówię.
-Nic nie stuka.
-No stuka, posłuchaj.
-Nic nie stuka.
-Stuka, głuchy jesteś, to nie słyszysz.
-Masz zwidy, nic nie stuka.
-Zwidy to ty masz, wiadomo dlaczego-mówię już na dobre rozzłoszczona. Zrób coś, bo pociągiem będziemy wracać jak coś rypnie.
 Pociąg jako ostateczny argument przekonuje niemęża, że coś trzeba zrobić, bo się baba nie odczepi, Wyłącza radio i wtedy stukanie słychać już jak dla mnie bardzo wyraźnie. Tak wyraźnie, że nawet on je słyszy.
-No stuka-informuje mnie on
-No przecież mówiłam baranie, że stuka-mówię z satysfakcją. W końcu mam dobry słuch co nie? :))))
-Ale to raczej nie w silniku stuka-mówi on w zamyśleniu.
-Mi jest obojętne w czym stuka. Jak w aucie coś stuka, to się kłopoty szykują, jak byś nie wiedział.
Zacukany niemąż słucha przez chwilę, a że półgłuchy to nie na wiele się zda, po czym wyłącza silnik. I wtedy do stukania dochodzą krzyki. Otwieramy okna i krzyki słychać wyraźnie-ktoś wrzeszczy hilfe, hilfe (pomocy, pomocy). Zyskuję pewność, że to nie auto, bo jakby auto wzywało pomocy, to byłby dramat dla auta i dla mnie he he,
-Trzeba sprawdzić, co to-mówię ja
-Siedź na doopie, bo sobie kłopotów narobisz-mówi on,
-Mam to w doopie-mówię ja i wysiadam z auta. Na zewnątrz krzyki i stukanie słychać już bardzo wyraźnie i wiadomo, że dochodzą ze Sprintera. Moja wyobraźnia karmiona sensacją począwszy od Kapitana Żbika, skoczywszy na najnowszym Cobenie pracuje już od dłuższej chwili pełną parą. Z całą pewnością w tym samochodzie są ofiary porwania, albo przemytu, pewnie jakaś inna grupa przestępcza postanowiła ich sobie sobie przywłaszczyć, zastrzeliwszy uprzednio obsługę samochodu, potem poleciała po inny samochód, co by zawartość przeładować i zbiec czem prędzej. Zbliżyłam się do samochodu, szybko sprawdzając, czy nie ma dziur po kulach-nie było. Pewnie zastrzelili obsługę i uciekli, bo obsługa była ważna, nie "towar"-pomyślałam sobie. Ostrożnie zbliżyłam się do szoferki z obawą, że zobaczę tam zakrwawione zwłoki, zajrzałam i zamarłam... I tu ponownie dygresja:doskonale zdaję sobie sprawę, że gdyby coś takiego miało miejsce, to jest to bardzo ruchliwa droga i ktoś dawno by zawiadomił policję i byłaby ona tam już z pierdylion razy, zamykając drogę na wiele godzin. Nie piszę jednak o logice po fakcie, a o wyobraźni przed.
Wracajmy jednak przed szoferkę. Jak wiemy, zajrzałam do niej i zamarłam, bo... szoferka była całkiem pusta! I zrozumiałam zdumienie ludzi przejeżdżających obok, bo spodziewali się w środku ludzia, co to śpi, jest pijany, dłubie w nosie, no robi cokolwiek, ale jest. A tam nikogo nie było!
Powstrzymałam wyobraźnię i podeszłam do drzwi.
-Hallo-powiedziałam mało inteligentnie, bo to raczej rodzaj przywitania
-Hilfe, hilfe i coś tam jeszcze(czego nie zrozumiałam)-odpowiedział mocno zachrypnięty męski głos.
-Roztwieram drzwi-rzekłam do niemęża
-Poczekaj, na wszelki wypadek wysiądę-odparł on i na wszelki wypadek wysiadł.
Roztwarłam drzwi i wyskoczył na mnie szaleniec. Rzucił się na mnie z dziki okrzykami, zaczął ściskać i całować po rękach, po nogach nie zdążył, bo w tym samym czasie ruszyła mi wyobraźnia i interweniował niemąż, odrywając ode mnie szaleńca. Szaleniec dla odmiany rzucił się na niemęża z tym, że już bez całowania, coś tam gulgocząc po germańsku. niemąż się roześmiał i coś mu tam odpowiedział, więc facet oderwał się od niego i ponownie rzucił na mnie. Zwiałam do własnego samochodu, przezornie blokując drzwi, bo moja wyobraźnia wyprodukowała obraz faceta, co to dostał ataku szału, a jego współpasażer zamknął go w bagażowni i poleciał po kaftan i obsługę kaftana oraz całkowicie ignorując fakt możliwości wezwania pomocy przez telefon przez współpasażera szaleńca oczywiście.
Zatem faceta przystosowało przy moich drzwiach, szarpnął za klamkę, nie dał rady otworzyć, bo jak wiadomo, zablokowałam drzwi, zagulgotał ponownie do roześmianego niemęża, ten mu coś odpowiedział, facet roześmiał się również (matkoicórko szaleństwo jest zaraźliwe i przeszło na niemęża, a on podatny-pomyślałam sobie), spojrzał ma mnie z sympatią i już spokojnie, ukłonił się, pomachał ręką, wsiadł do swego samochodu i odjechał, a my za nim, bo akurat było zielone.
-Co to było i dlaczego pozwoliłeś mu rzucić się na mnie drugi raz? Chromolę takiego obrońcę. Na diabła mi facet, co pozwala innemu rzucać się na mnie w niewiadomym celu, i jeszcze na dodatek śmieje się przy tym? Nie widziałeś, że się bałam? -wściekła na tego bałwana zarzuciłam go pytaniami.
-Bo nie było czego się bać i sam mu pozwoliłem-odparł on
-Pozwoliłeś???? POZWOLIŁEŚ???????
-No bo zapytał, czy może.
-Co może-rzucić sie na mnie?????
-Nie rzucić, podziękować.
-Podziękować? Za co?
-Za to, że masz dobry słuch.
Rany boskie rozmawiam z kretynem-pomyślałam i opanowując żądzę mordu, bo w końcu jak idiotę zabiję, to się niczego nie dowiem, zażądałam szczegółowych wyjaśnień.
Otóż okazało się, że facet był przedstawiciel handlowym. Ktoś przed nim ostro zahamował, w związku z czym on zrobił to samo, usłyszał jak mu coś spadło, to wysiadł sprawdzić czy wszystko ok. Otworzył drzwi do bagażowni, faktycznie coś tam spadło, wlazł do środka, a że nie zablokował drzwi, to wiaterek zawiał, majtnął drzwiami i one się zatrzasnęły. A że w środku nie ma klamki, to nie mógł wyleźć. Stukał i wołał już ze dwie godziny. Więc jak go wypuściłam, to rzucił się na mnie z radości, a drugi raz, bo mu niemąż powiedział, że on sam nic nie słyszał i pewnie inni ludzie też nie, bo silnik, radio i zamknięte okna skutecznie wszystko głuszyły. I że gdyby nie mój fenomenalny słuch, to pewnie siedziałby zamknięty jeszcze dłużej. No to facet powiedział, że musi mi podziękować jeszcze raz i dlatego rzucił sie na mnie po raz drugi. A po drzwiami śmiał się dlatego, że niemąż wyjaśnił mu, dlaczego je zablokowałam.

Do napisania się z państwem:)



sobota, 6 sierpnia 2016

Śmieciowy problem

Może Wy coś wymyślicie, bo ja dziś wymiękłam:(
Od mniej więcej dwóch miesięcy mieszka w moim domu syryjska rodzina. Ja rozumiem, że w Syrii śmieci się nie segreguje, rozumiem też, że oni po germańsku nie rozumieją, bo sama tak mam. Nasza wynajmująca ma w nosie wszelkie problemy z nimi, bo jak powiedziała niemężowi pieniądze za czynsz nie śmierdzą, szczególnie te z socjalu, bo to on za nich płaci i dlatego wynajęła im mieszkanie. Z całą resztą radźcie sobie sami. Póki co są to cisi i niekłopotliwi ludzie, z tym że mają problem śmieciowy. Zaczęło sie od kubełka z bio. Niemąż zobaczył w nim plastikowe tubki po silikonie. Jako że późny wieczór to był, zawiązałam mu kłapiący dziób, coby spać dał, a rano wzięłam w dłoń żółte worki i zeszłam na dół. Zapukałam do drzwi, otworzyła mi żona w chustce, zapytałam czy ona po germańsku tego tam, ale nie-męża zawołała, co to po germańsku też nie bardzo, ale więcej niż ona. Przywitałam się grzecznie i dałam mu żółte worki. Zdziwił się cokolwiek, bu mu ludzi różne rzeczy dajo, ale żółte worki to nikt.
Rzekłam, że to worek śmieciowy na plastiki i zawlekłam go do śmietnika. Wyciągnęłam brązowy kubełek, pokazałam palcem, że to plastikowe do żółtego worka, a tu... i w tym momencie pan radośnie zakrzyknął "essen" czyli jedzenie. Z lekka ogłuszona kiwnęłam głową, bo skoro wie, to po jakie licho pchał te tuby po silikonie budowlanym gdzie nie trzeba? Chyba że żrą ten silikon i cała reszta jest bio, a ja o tym nie wiem. Po czym wskazując kubełki prawidłowo określił, co w którym ma być.Ucieszona, że problem tak szybko mam z głowy, wróciłam do domu, jednakże po głowie  wciąż tłukła mi się się myśl, że z szarym kubełkiem może być problem, bo pan określił jego zawartość na "wszystko". Minęło kilka dni i wydawało się, że sytuacja została opanowana. Nie na długo jednak, bo panu popirtoliły sie kubełki i na na mój widok wskazywał jakiś i pytał o zawartość. No niestety za każdym razem się mylił, jednakowoż jak już na wstępie napisałam, pewne rzeczy rozumiem-cierpliwe go poprawiałam. W zeszłą sobotę oddając się nielubianej rozrywce w postaci sprzątania klatki schodowej, zobaczyłam, że do kontenerka od papieru wkłada plastikowe opakowania po zabawkach. Znów poleciałam na dół, znów pokazałam gdzie trzeba to wyrzucić czyli, że do żółtego worka. Pan przeprosił, a ja w poniedziałek dorwałam pracującego ze mną Syryjczyka i poprosiłam o sporządzenie listy co i gdzie wyrzucać, pełna nierozumnej nadziei, że moi sąsiedzi potrafią czytać, bo wielu z nich, to niestety.analfabeci. Kolega stwierdził, że on nie napisze, bo sam dobrze nie wie, odpuściłam sobie zatychanie, podyktowałam co trzeba i po powrocie z pracy kartkę zapisaną robaczkami, zaniosłam sąsiadowi. Na szczęście czytać potrafi i aż mu się twarz uśmiechnęła, że ktoś tak bardzo postarał się dla niego i że on już teraz rozumie co i jak. Mnie jednakowoż głupie przeczucie nie odpuszczało, bo znów coś za łatwo poszło i dziś rano głupie przeczucie w postaci kłapiącego dziobem niemęża, oznajmiło że w szarym kubełku ze "wszystkim" znajduje się a jakże żółty worek z plastikami chyba w charakterze wisienki na torcie i na nic innego nie ma już miejsca. Więc wymiękłam, bo jak  wytłumaczyć, że "wszystko" nie dotyczy plastików, a żółtego worka nie wpycha się do żadnego kontenerka, ino trzymie osobno? Bo ja już nie mam pomysłu...


Pomyślicie pewnie że się czepiam. Niestety jeśli panowie śmieciarkowie podczas odbioru śmieci zobaczą, że w kontenerku znajduje się nie to , co powinno być-nie odbiorą go i zostawią do przesortowania. Jeśli zaś nie zauważą, to w sortowni dość precyzyjnie potrafią określić skąd dane śmieci zostały odebrane i wystawią mandat. Oczywiście nie po pierwszym razie, tylko po kilku. Oni nie zapłacą, bo z czego, sąsiadka z dołu też nie, bo ona samodzielnie już śmieci nie produkuje, zostaniemy tylko my. A niby dlaczego mam za kogoś płacić? A że mandat przyjdzie, to pewne na 100%, o czym boleśnie przekonali sie nasi rodacy, co to mówili "żebyleniemiecniebedzieichuczyćjakśmiecisortować", po czym teraz sortują aż miło i na dodatek innych przestrzegają.

piątek, 5 sierpnia 2016

Pinda z rejestracji i wątróbka ze złota

Pinda z rejestracji to bliska kuzynka Klarkowej pindy z poczty. Babsztyl jest wstrętny. Nie wiem, czy tylko dla Polaków, czy ogólnie dla obcokrajowców. Za każdym razem kiedy odwiedzam panią doktor jestem zmuszona do rozmowy z nią, a ona z całym okrucieństwem na jakie ją stać, stara się ośmieszyć mnie przy innych pacjentach. I niestety udaje jej się to. Na co dzień jakoś mi idzie-według moich Germanów mówię lepiej, niż niejeden Polak przebywający tu długo. Przy tej babie zapominam języka w gębie, mam sucho w ustach i tracę głos. Dziś załatwiła mnie na cacy-odwołano mi rezonans podobno z powodu awarii maszyny, potem dzwonili że skierowanie jest źle wystawione i coś z nim trzeba zrobić. Powiedziałam o tym mojej pani doktor, ta się wściekła, że chcą zmienić jej zalecenia i kazała strasznemu babsztylowi umówić mi nowy termin. A babsztyl na jakieś tam pytanie powiedział do słuchawki, że pacjentka ani słowa nie mówi po niemiecku. I z milusim uśmiechem powiedziała, że ktoś do mnie zadzwoni po południu. No i oczywiście nikt nie zadzwonił, no bo skoro żadnego słowa nie znam, to po jakie licho dzwonić? Wrrrrr

Niemąż wypatrzył był świeżą wątróbkę. Zażyczył sobie na posiłek.Jako że on mi tonę owoców zakupuje, to se rzekłam, że nie będę ta co ryje i wątróbkę mu zakupię. Z tej co ryje. Ryjem. Podejszłam do lady, pokazałam paluchem, zapytałam jak to się nazywa, bo jak co nowe dla mnie to zawsze pytam, a że wątróbka ze złota chociaż zasadniczo ze świni była pokrojona w cudne plastry, to se trzy takie zażyczyłam, pan zapakował, podał mi, zerknęłam na cenę, nie przyjęłam do wiadomości, drugi raz zerknęłam, zatchło mnie z wrażenia, nieśmiało zapytałam czy aby pan sie nie pomylił, no niestety nie, wzięłam wątróbkę ostrożnie niczym najcenniejszy skarb w dłonie i popełzłam w kierunku kasy, złorzecząc pod nosem na ustalacza ceny. Nie wiem ile teraz kosztuje w Polce wątroba wieprzowa, ale tu zapłaciłam więcej niż za wołowinę, albo łososia. Od dziś niemąż wątróbkę dostanie jako nagrodę za dobre sprawowanie raz w roku. Jak zasłuży na ten raz. 17,90 za kilogram...





czwartek, 4 sierpnia 2016

Dodatek do przodków

Czytaczka Gocha zasugerowała w komentarzu, co by poszukać rodzinę ze zdjęć, no bo kto sprzedaje zdjęcia. Niestety to jest smutna część opowieści o zdjęciach przodków, o której nie chciałam pisać.
Niemniej jednak dopiszę. Chodziłam po tym placu, oglądałam stare rozpadające się albumy, oprawione w tłoczoną skórę, gdzie każde zdjęcia miały swoje prześliczne ramki. I było mi smutno.
Smutno bo coś, co powinno być przechowywane w rodzinie i przekazane dalej, jest wystawione na sprzedaż. Niestety tu w Germanii tak jest, nie zawsze oczywiście, że jak umiera starsza osoba, spadkobiercy odnawiają dom czy też mieszkanie. I zlecają firmie remontowej całkowite opróżnienie lokalu z dokładnie wszystkiego. I jest im całkowicie obojętne co sie z tymi rzeczami stanie. Albo też w lokalnej gazecie ukazuje się ogłoszenie, że ktoś skupuje stare zdjęcia, monety, medale i takie tam. I właśnie w takie sposoby zdjęcia trafiają na pchli targ. Te zdjęcia są przyklejone do sztywnych kartoników, pewnie po to, żeby można je było sobie postawić na jakiejś półce. I brak na nich jakiejkolwiek informacji adresowej. Jest tylko to, co widzieliście w poprzednim poście.
U mnie te zdjęcia zawisną na ścianie i będą podziwiane, tak jak na to zasługują. Chociaż niekoniecznie całymi dniami... :-)))