poniedziałek, 13 listopada 2017

Jeżu jak się cieszę :)))

W tym tygodniu na króciutką chwileczkę wpadam do Wrocka!
Nie dość że zobaczę Tatę, Sistera, stare kożelanki i być może spotkam się z Gosianką, to akurat zaczyna się Jarmark Bożonarodzeniowy. Niech się te wszystkie germańskie wajnachtmarkty schowają pod buta-ten wrocławski jest najpiękniejszy! Cieszę się jak nie wiem co:))))

sobota, 4 listopada 2017

Spotkanie z hummusem

Pewnie wielu z was hummus zna, lubi albo nie i to od dawna. Ja nie znałam aż do października.
W październiku bowiem poleciałam pierwszy raz w życiu do Londynu, w sensie Londyn był pierwszy raz, lecianie czwarty. Londyn wymaga osobnego wpisu,skupię się zatem na hummusie.
Hummus dostałam na drugie śniadanie dnia pierwszego, z długimi po kostki zębami spróbowałam i... zakochałam się naśmierćiżycie. Żarłam ten hummus z pitą na dodatek przez całe trzy dni, na każdy dowolny posiłek. Wzięłam go też na wynos. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, żeżarłam bowiem i ten wynosowy. I to dawno temu. Zasadniczo zaraz po powrocie do domu.
Ale od czego jest gugiel?  Znalazłam mnóstwo przepisów, wszystkie mniej więcej takie same, stwierdziłam, że nic trudnego i zaczęłąm zanabywać produkty. Ciecierzycę posiadałam w domu całkiem przypadkiem, bo kupioną dużo wcześniej w akcie desperacji jako groch. Znaczysie w germańskich sklepach grochu nie uświadczysz, albo ja nie potrafię znaleźć. Polski groch na grochówkę kupuję w "ruskim" sklepie. Ale że ostatnio mi z nim nie po drodze, to zobaczywszy w hipermarkecie na bułgarskim albo innym takim stoisku, coś co jak groch wyglądało-kupiłam. Sie po fakcie okazało, że to ciecierzyca. Grochówkę z niej trzeba gotować tak ze trzy lata, bo ni cholery nie chce zmięknąć. Potem szukałam pasty sezamowej Tahini, a znalazłam olej sezamowy. Pasty nigdzie nie było, to z pomocą gugiela czyli jak zrobić tahini-zanabyłam sezam w celu produkcji własnoręcznej rzeczonej pasty.
Jakiś tydzień później na półce w moim sklepie pojawiła się Tahini, więc pełna szczęścia z okazji coraz bliższego hummusu szybko ją zakupiłam. Niestety wszystkie przepisy zalecały dodać do gotowania sodę, w celu zmiękczenia cieciorki. Sody w germańskim sklepie nie znalazłam. I już szykowałam się do wycieczki do ruskiego sklepu, kiedy na półce w moim sklepie pojawiła się cieciorka w puszcze. W te pędy wrzuciłam do koszyka dwie puszki i pognałam do kasy. Przy kasie zaś siedziała znajoma Polka. Coś mię tkło i zapytałam o tę nieszczęsną sodę. I jest, z tym że nie nazywa się soda, chociaż soda po germańsku też jest sodą, a natron. Wbiłam do głowy, ale pozostałam przy puszkach. I dziś nastąpił dzień produkcji...
Najpierw wrzuciłam do mixera odsączoną cieciorkę. Za dosłownie momencik zapchała mixer na ament. Pomna nauk gugielowych, wlałam trochę odsączonej wody, mixer ruszył i za chwilę znów stanął. Wywaliłam nadmiar do miski, dolałam wody i maszyneria ruszyła. Powoli wrzucałam resztę i zabawa zaczęła się od nowa. Miałam spore szanse, że będę tak w nieskończoność. Wróciłam do przepisu, a tam kazało wszystko naraz miksować. Ok mea kulpa. Otworzyłam Tahini, zalałam pół kuchni olejem, wymieszałam, wrzuciłam trzy łyżki, dodałam czosnek, sok z cytryny i olej sezamowy, bo źle doczytałam. Miał być oliwkowy, a sezamowy do domowej produkcji pasty. Ok se pomyślałam, lubię sezam, to co mi tam. Maszyneria ruszyła jak złoto, wymiksowała, spróbowałam,dosypałam soli i jeszcze trochę soku cytrynowego, włączyłam maszynę i wpadłam na pomysł spróbowania pasty sezamowej... Załadowałam do dzioba solidną łyżkę, wszak lubię sezam i zakleiłam się na mur. A nawet beton. Próbując odkuć zaprawę z ust, pomyślałam w przelocie coby se cukru dosypać i miałabym wypisz wymaluj chałwę, wszak pasta składnikiem takowej jest. Woda nie dawała zaprawie betonowej rady, to użyłam radykalnego środka w postaci pewnego gazowanego napoju, co to nawet rdzy daje radę. Paście sezamowej też dał. I tak w przelocie życzliwie pomyślałam o jednej takiej, co to pastą jak sosem polewa grilowane warzywa. Bardzo życzliwe. W tym samym czasie hummus będąc cały czas miksowany, zrobił się aż ciepły. Spróbowałam. Cóż -mój hummus jest kuzynem nawet dość bliskim tamtego londyńskiego. Ale się nie poddaję. Pewnego razu będzie taki jak tamten. Tahini jest bardzo wydajna...



 Do zjedzenia tfu tfu do napisania się z Państwem

wtorek, 24 października 2017

Przerwa w nadawaniu

Państwo Szanowne wezmo i wybaczo przerwę w nadawaniu-czasu już kompletnie nie mam na nic, bo się bierzemy i przeprowadzamy, a do arbajtu mus jest biegać i już. Marne resztki z urlopu przeznaczone są na grudzień i drugą już wizytację. O wszystkim napiszę, jak już będziemy na nowym.
A tak na zakończenie mała próbka mojego upadku umysłowego-jestem beznadziejną kierownicą i nic tego nie zmieni. A mieszkanie znalazłam 10 km od tego miejsca, w którym obecnie zamieszkuję, z tym że dla odmiany na samej górze gór Tanus, w sensie na szczycie, który to szczyt jest płaski bardzo. Teraz mieszkam w cud Dolinie jakby kto nie pamiętał. Niestety droga do nowego miejsca zamieszkania mniej więcej w połowie, przypomina wędża w ataku epilepsji. I tę że drogę będę pokonywać dwa razy dziennie w różnych porach dnia i w różnych warunkach atmosferycznych. Jako beznadziejna kierownica.A po jednej stronie jest przepaść z barierką, a po drugiej lita skała. To niebieskie to właśnie rzeczony wądż. No.


wtorek, 3 października 2017

Książki...

...były obecne w moim życiu odkąd pamiętam. We wczesnym dziecięctwie czytała mi je moja Siostra, potem namiętnie pożerałam sama. Nawet pamiętam, kiedy był mój pierwszy raz-paskudne zimowe popołudnie w czasie ferii i ja 8-letnia maruda. Chodziłam za moim Sisterem i jęczałam, że mi się nudzi. Jęczałam jej tak długo, że w akcie desperacji zdjęła z półki książkę i zatkała marudzący dziób. To był "Tomek w krainie kangurów" Alfreda Szklarskiego. Wpadłam po uszy i miłość do książek pozostała mi po dziś. To wciąż moi najlepsi przyjaciele.
Jako że z gotówką zazwyczaj bywało u mnie krucho, korzystałam z bibliotek. Coś tam sobie jednak przez lata uzbierałam i książki pojechały ze mną na zesłanie tj. do Ostrowi. Przed wyjazdem do Germanii zapakowałam je pięknie w kartony i z wielkim bólem oddałam na teoretyczne bezpieczne przechowanie, bo przecież musiało być w samochodzie miejsce dla kundla.
Miały przyjechać po trzech miesiącach, ale się odwlekło z powodów finansowych i w końcu po ponad roku udało się załatwić transport-żadna do mnie nie wróciła. Były tam książki z mojego dzieciństwa, ulubieni pisarze, Kubuś Puchatek którego dostałam od Sistera na 9-te imieniny i na którym wychował się mój siostrzeniec, a potem syn. Wszystkie miały dla mnie wartość emocjonalną.
    Jadąc do Germanii odsuwałam od siebie myśl, natrętnie pytającą, co też będę czytała. W rzeczy które zabraliśmy ze sobą, zaplątały się jakieś dwie, które wkrótce umiałam na pamięć, potem koleżanka z pracy pożyczyła mi dwa Paula Coelhy, ale nie dałam mu rady, no nie moje klimaty, trochę później jej bratowa zaczęła mi niejako wydzielać po jednej książce na miesiąc-nawet nie wiecie jak oszczędzałam na czytaniu, jeszcze później odkryłam księgarnię internetową, jeszcze później Gosianka obdarowała mnie dwoma reklamówami pełnymi książek i całkiem później Sister mój zapakował pierwsze 10 kg papierowego szczęścia. W pierwszej przesyłce były "tylko" książki.
Drugą rozpakowałam:





                                              Paczka nr 2 a w środku niespodziewajka :)






Paczka nr 3,a w niej cuda: :D




                                                         Ulubione romasidło na płycie


                                                             Zozole mniam mniam



Chciało mi się ogórka małosolnego-zdążyłam zrobić jakieś 8 kg, zanim się całkiem się w naturze skończyły. Zżerałam już na drugi dzień, takie były pyszne. Pierwszy raz po dwóch latach!


                                                           I znów prezent-imieninowy


                                                         Mięciutki ciepły szal-chusta :)





Sisterze drogi za wszystko bardzo, ale to bardzo dziękuję :)

piątek, 15 września 2017

Korzystając ze zwolnienia...

nadrabiam zaniechaną z powodu braku czasu i zmęczenia lekturę ulubionych blogów.
Tak przy okazji witam Dolną Saksonię :).
W ubiegłym roku przez dwa tygodnie łaziłam z bólem wszystkiego, .myśląc że to z powodu nadmiaru pracy. Skończyło się przechodzoną grypą. W tym roku zaczęło się od dziwnego uczucia w głowie i w uszach, co poczatkowo zwaliłam na własną głupotę, bo z racji nocnych zmian zdarzyło mi się parę razy nie wziąć tabletek na nadciśnienie. Jednakże wczoraj w godzinach rannych zmierzyłam sobie gorączkę i było 39 stopni. Chwila wachania (w domyśle nie bądż durna) i poszłam po zwolnienie. Póki co do wtorku. Człowiek goni za pieniądzem i nie myśli, że jak sobie mocne kuku zrobi, to popłynie więcej niż przepadnięta premia. No to tym razem pomyślałam i siedzę w łózku zgodnie z zaleceniem pani doktor :)

środa, 9 sierpnia 2017

Znów za dużo dziobem kłapałam, czyli sensacja wśród Rumunów

Sensacja to oczywiście ja, jakby kto nie wiedział. Jakieś trzy miesiące temu firma w której pracuję, zorganizowała kurs germańskiego dla pracowników.
Kurs dodajmy od podstawowych podstaw. Czyli te różne gutentagi i inne aufwidersejny. Nieskromnie napiszę, że mój poziom jest wyższy-wiem w jakich godzinach mam co powiedzieć hre hre hre. Rumuny były oczywiste, bo nic nie gadają, a ja chyba z łapanki, bo się mało odzywałam.
Pochodziłam cztery dni, a piatego na sprawdzianie poprawnie odpowiedziałam na pytania napisane po rumuńsku. Oni mieli to na germański przetłumaczyć. Na teście językowym Natalii właścicielka szkoły ze zdumieniem zapytała, co ja tu robię. Natalka mnie zna, bo się u mniej motałam przez trzy miesiące, zanim zasnęłam za kierownicą, jak wracałam z pracy. Wtedy odpuściłam. Do brzegu wrrr.
Polazłam zatem do szefa i mówię, że jak chciał, żebym się rumuńskiego uczyła, to prosz bardzo-ma.
Po pertraktacjach kadrowa-szkoła zostałam zwolniona z obowiązku szkolnego. Z tym że cały czas coś tam dziubię.
Dziś strzeliłam małego babola. Zobaczyłam, polazłam do magazynowego, poprosiłam o poprawę i poszłam na przerwę. Wróciłam, szef przyleciał i nagadał, wytłumaczyłam co i jak, chyba nawet poprawnie, szef wysłuchał, walnął pięścią w karton, powiedział q... mać (jest Niemcem), wziął krówkę, wywalił do mnie jęzor i poszedł. Szef przeklina po polsku kiedy ma dobry humor. I zasadniczo tylko do tych, co ich lubi. Bo jak kogo lubi, to mu też wyżera cukierki :)). Polskie cukierki, które pasjami uwielbia. Do brzegu wrrr.
Pod koniec pracy kiedy sprzątałam swoje stanowisko, podeszła do mnie koleżanka z telefonem w dłoni i mówi, że szefunio chce rozmawiać.
Ze mną?-się zdziwiłam
No z tobą-powiedziała
Noszkurde ja go na żywca niespecjalnie rozumiem, a co dopiero telefonicznie.
No ale że szefowi się nie odmawia, chwyciłam słuchawkę w dłoń i ryzyk fizyk pogadałam. I się dogadałam. Nie było łatwo, ale sama sobie zrobiłam kuku. Było się tak poprawnie tłumaczyć???Jak bym za głąba robiła, a nie się wykłócała, albo durne pytania typu do czego to nie zadawała, to bym spokój miała.
A Rumuny po całej hali gadały: ona rozmawiała z szefem przez telefon! Przez telefon!!!!!

Do napisania się z Państwem

wtorek, 8 sierpnia 2017

Sen

Miałam sen. Obudziłam się zalana łzami.
Śniło mi się, że mamy innego psa-jakiś mały i czarny. Rozwiedziony bawił się z nim, a ja trzymając w dłoniach Reksinkowe rzeczy, zapytałam co z nimi zrobić-bo Reksinka już z nami nie było. Chciałam być twarda, ale zalałam się łzami. I na szczęście obudziłam się na kompletnie mokrej poduszce.
Pewnie koszmarek przyśnił mi się, bo niedawno byliśmy z ciapą u weta. Reksio był grzeczny i nawet nie próbował zjeść weta. Co prawda miał kaganiec na paszczy tak na wszelki wypadek, niemniej jednak nie próbował. Jedyne co to o mały włos nie rozwalił wetowi etażerki z lekami, bo majtał tym swoim szalonym ogonem, trafił w słuchawki wiszące na szybie, no i wiecie... Na szczęście w ostatniej chwili zdążyłam złapać te słuchawki i szyba ocalała. Zawsze powtarzałam, że dla Reksinkowego ogona potrzeba osobnych pomieszczeń. Wet pobrał krew do badań, zasadził Reksiowi zastrzyk i kazał zadzwonić w piątek. Piekło i szatani-rzekłam do Rozwiedzionego, Ja tego doktorka nijak nie rozumiem. Medyczna osmoza w tym przypadku nie działała i już. Jakby mi napisał emalię, nie ma sprawy, ale on chciał pogadać. Nie lubię nadużywać ludzkiej życzliwości i gdzie mogę, radzę sobie sama, ale tu chodziło o psiura! Wykonałam zatem telefon do przyjaciela w osobie Anny Marii P., zwanej Panterą i nadużyłam życzliwość. Powiedziałam co i jak, a Ania wypytała doktorka na okoliczność. I się okazało, że Reksinek ma niedoczynność tarczycy i całkowity brak kwasów nienasyconych, czy czegoś podobnego. A cała reszta jest w dobrym stanie. Ufff !
Przez najbliższe 40 dni psinek będzie źreć leki na tarczycę i biotynę, bo bidulowi odpadły prawie wszystkie pazury i nowe nie odrosły. Po tygodniu brania leków widać poprawę-Reksio jakby mniej się męczy, co się objawia długotrwałymi spacerami i niechętnym powrotem do domu...


                                                                 Proszę słonia


                                                       Jak mnie rzucili, tak leżę
Bawiłem się...

Chcesz piłkę? No bierz!


wtorek, 11 lipca 2017

Selbstmord

No tego akurat słówka zaprawdę powiadam Wam, no nie potrzebowałam się nauczyć. Bez jego znajomości mogłam sobie jeszcze trochę pobyć. No ale stało się i zostałam naumiana.
Sąsiadka z dołu zwana przez nas Śmierdzielem, ze względu na okoliczność okrutnego cuchnienia wynikającego zarówno z palenia niemożebnie śmierdzących papierochów, jak i braku higieny osobistej, w ubiegłym tygodniu dokonałaż właśnie selbstmordu, czyli też samobójstwa. Nie stawia tenże fakt w dobrym świetle jej dochodzących opiekunek, które z ogromną siłą 4 razy dziennie waliły drzwiami w te i nazad, chociaż rzeczone drzwi zamykają się lekko i przyjemnie. A opiekunki miały dopilnować właściwego przyjmowania leków. No to dopilnowały...
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że dawna ja gryzłaby palce, że za mało się starała, że powinna się bardziej interesować, więcej czasu poświęcać (no ciekawe skąd niby miałabym ten czas brać), no i ogólnie mogłaby robić niewiadomoco. W moje pierwsze germańskie  święta bożego narodzenia poleciałam do niej z talerzem ciast i kolacją. Popatrzyła i odmówiła. Nie to nie. Potem ile razy coś od nas chciała, zwoniła zwonkiem jak hrabini i lecieliśmy pomagać: a to coś przesunąć, coś zdemontować, skarpetki założyć... No takie tam. Niepełnosprawna była, to się poczuwaliśmy. Z uporem godnym lepszej sprawy gasiła nam światło na klatce, obojętnie która by nie była godzina i grzebała w licznikach.
Z donosem do naszej wynajmującej polecielmśmy dopiero jak zaczęła psuć światło na zewnątrz, takie co się zaświeca na ruch. Co Rozwiedziony naprawił, za dni kilka znów ciemności egipskie. A że styczeń to był, to jak wracałam z pracy, z lekka się bojałąm, coby mi jaki zez piwnicy po ciemku nie wyskoczył.
   Dzisiejsza ja spokojnie mówi, że świata nie zbawi, że każdemu nie da się pomóc, że jeżeli odpowiednie służby, sąsiedzi i rzadko bywająca rodzina nic nie zauważyli, to ja tym bardziej nie mogłam. I są to efekty mojej terapii-nie zmarnowałam tych lat, co mnie napawa zrozumiałym entuzjazmem


Tak na marginesie-nie wiemy, kogo będziemy mieć za sąsiadów. Mam nadzieję, że nie kolejnych uchodźców. A po kilku dniach upałów z  tego mieszkania zaczyna cuchnąć dla odmiany śmieciami...


Do napisania się z Państwem :)

poniedziałek, 5 czerwca 2017

Sukienka czyli znów o sąsiedzie z dołu.

Na parterze domu w którym mieszkam, mieszka również rodzina syryjska. To ci z którymi miałam problem śmieciowy zaraz jak się wprowadzili. Edukacja na wszystkie możliwe sposoby nie pomogła, dopiero podpisany donos do właścicielki domu załatwił sprawę jak należy.
Na początku żona onego zasuwała w wygniecionym prochowcu, co to wycierał trotuary i w chustce
ala wiejska babina. Tak na marginesie te ich płaszczyki furt jak leci, wyglądają jak psu z gardła wyjęte-chyba wyprasowanie doda im kobiecości, więc jak mniemam dlatego takie wymłe.
Od zimy pani zrzuciła prochowiec i chusteczkę i aktualnie robi za bukę w czerni, z tym że oblicze wciąż ma odsłonięte. Ja z kolei spodnie naszam na co dzień i bluzki co najwyżej z odsłoniętymi ramionami.
Rzeczony rodzaj mej odzieży był jak widać do przełknięcia dla właściciela buki i grzecznie mawiał mi dzień dobry bez odwracania ocz swych.
Niestety Germania wpłynęła na mnie degenerująco również w zakresie odzieżowym. Naoglądawszy się różnej maści odsłoniętych części ciała śmigających po stolycy , co to raczej według moich kryteriów zasłonięte być powinny i nikt , ale to absolutnie nikt nie wytykał ich palcem, co jak wiemy w ojczyźnie naszej jest nagminnie stosowanie niestety, uznałam zatem, że i za mną nikt oglądać się nie będzie (no chyba że z ekhm ekhm zachwytem) i zanabyłam sobie kiecki. Aktualnie mam ich 4 , co na wieloletni ich brak jest ilością zatrważającą i oscylują długością mniej więcej lekko za kolana.
Jeju jak mi fajnie w upały!!!. Ale do brzegu.
Przyodziana zatem w sukienkę, skromną bardzo jak na rozbierane standardy , idę z kundlem na południowy spacer. |Z naprzeciwka idzie sąsiad. I wiecie co -fcale, ale to fcale nie mówi mi dzień dzień, ino łeb w drugie mańke odwraca. A na twarzy ma wyraz wcale nie zachwytu, a ni mniej nie więcej tylko świętego oburzenia !!!!. Jak widać na ichnie standardy byłam rozebrana za bardzo hre hre hre. Więc nie wiem, może te kiecki to naprawdę zły pomysł... 😈

Do napisania się z Państwem 😃

sobota, 3 czerwca 2017

Kolejna lekcja germańskiego wrrrrrr.

Wew związku ze ścianą deszczu nauczyłam się kolejnej nowej rzeczy po germańsku-anulować rezerwację :((((.
Leje tak, że nie potrzebujemy jeziora. Wystarczy na balkon wyjść. I wali piorunami.
Smutno mi : (((((
Ale że zawsze muszę znaleźć dobrą stronę-próbowałam kupić sobie kostium kąpielowy. Sklep z namiotami byłby najodpowiedniejszy...

piątek, 2 czerwca 2017

O tym jak próbowałam zabić...Czyli jestem (prawie) przestępcem drogowym

No bardzo się starałam, ale mi nie wyszło.
Germania wpływa na mnie degenerująco. 2,5 roku a ja mam trzeci samochód. Se zmieniam jak rękawiczki, bo co se będę...
Pierwsza była malutka Corsa rocznik 1997. Wsiadłam do tego autka z duszą na ramieniu, po trzyletniej przerwie w jeżdżeniu, co dla świeżego kierowcy nie jest dobrym pomysłem. Znaczy robienie przerwy. Przypomniałam sobie w tym autku ogólne zasady i do pracy dojeżdżałam bez problemu (prawie prosta droga i 10 min jazdy). Potem dla odmiany była Mitsubishi Carisma rocznik 1998. Carisma to wielka kobyła w której czułam się bardzo bezpiecznie i w której łatwo było robić za rakietę. Wystarczyło lekko pedał gazu nacisnąć i już na liczniku było powyżej setki. Niestety czas im się kończyl i mus było się z nimi rozstawać, bo nie przeszłyby kolejnego przeglądu. Od tygodnia jestem posiadaczką małej A klasy rocznik 2000, z automatyczną skrzynią biegów. Jak widać auta są coraz nowsze,chociaż jak na moje możliwości kierownicze, to nawet mocno używana taczka jest za nowa. Nowe stare autko jeździ prawie samo, szkoda że osoba za kierownicą jest nie za bardzo...
     Rzecz wydarzyła się jakiś miesiąc temu. Pojechałam na rozmowę w sprawie pracy. Jak zwykle były rozkopki, jak zwykle objazdy-dla odmiany przez śliczną malowniczą mieścinkę, z baaaaardzo wąskimi uliczkami. W jedne mańkę dałam radę bez problemu dojechać, z pracy nic nie wyszło, wracałyśmy zatem do domu. Bo pojechałam z moją prawie bliźniaczką. Prawie bo jednego dnia się urodziłyśmy, z tym że ona 25 lat później. Wracamy zatem do domu, przejeżdżamy przez malownicze,
ja rzucam znamienne: "pacz Anetka, nawet mi nieźle poszło", lekko zjeżdżając na prawo, bo franca wielka pcha się z naprzeciwka, a w tym samym czasie ona krzyczy:"uważaj znak drogowy", ja chwilę później wjeżdżam w ten znak, on zamyka mi lusterko, wali w maciupki murek od kwietniczka, powoduje murkowi znaczny uszczerbek na zdrowiu, przetacza się po aucie lekko go zarysowując, po czym jak długi wali się na jezdnię. A wszystko to przy zatrważającej prędkości ...10 km na godzinę! Zatrzymałam auto, wyskoczyłyśmy z niego obie i podniosłyśmy znak zabraniający zatrzymywania się hre hre hre. Roztrzęsiona wsiadłam nazad do auta i już bez chwalenia się na spokojnie wróciłyśmy do domu. Po drodze miałam chęć wypchnąć Anetę z samochodu, tak się maupa śmiała. Jakiś tydzień później przejeżdżałam z Rozwiedzionym przez malownicze i murek był już po rehabilitacji. Zaś dziś musiałam jechać do ichniego wydziału komunikacji. Wsiadłąm zatem do mego nowego małego, co to sam prawie jeździ, szkoda że mu osoba w środku mocno w tym przeszkadza, znów rozkopkowe zwężenie jezdni, znów z naprzeciwka wali wielka franca z przyczepą i znów mam z prawej strony znaki dla odmiany te mrugające. I znów uciekam lekko w prawo, z tym że tym razem tylko zamykam lusterko. Ja nie wiem, co się ze mną dzieje, ale póki co wszystkie okoliczne znaki drogowe mają się całkiem dobrze. Ale się staram.


No to do napisania się z Państwem

środa, 31 maja 2017

Miszczyni

To oczywiście ja, jakby kto nie wiedział.
Wew związku zez upałem, co to szare komórki wypala, zapragnęliś wodnej ochłody.
Przed nami kolejny długi germańki łikend, to se pomyśleliśmy że nad wodę mus gdzieś pojechać.
Bałtyk odpadł w przedbiegach, bo ciut za daleko, szukałam zatem jezior. Ale te jeziora musiały być specjalne dla psa, no bo jak bez psa pojechać?  Niestety zdecydowana większość germańskich zbiorników wodnych ma zakaz kąpieli dla psów. Ruszyłam zatem ętelektem po raz pierwszy i takowe jeziorko w Hesji znalazłam. Znalazłam też kwaterę co to z piesem można mieszkać, klepnęłam, zapłaciłam... I doopa.
Bo się bardzo po fakcie okazało, że pani wynajmuje nie domek osobny, a pokój u siebie i w domu ma dwa koty, Reksio koty nie za bardzo lubi, albo lubi ale gonić, no więc rezerwację odwołała. Bardzo żałuję, że sobie strony z jej ogłoszeniem nie wydrukowałam, bo wcześniej nic o kotach nie było i mogłam się czepiać. Teraz jest, więc nie mogę jej wrednego komentarza wystawić. Chociaż już potrafię hre hre hre.
Z deczko byliśmy wkurzeni. Rozwiedziony bardziej, bo odwołał na tę sobotę pracowników, a troszku terminy go gonią. Zasiadłąm zatem ponownie do kompa i tu własnie objawił mię się ęntelekt po raz drugi czyli eureka. Po jaką cholerę ja szukam kwater prywatnych skoro są hotele??? Zatem znalazłam niedrogi hotel co to z kundlem można być i teraz uwaga uwaga-zadzwoniłam, wypytałam na okoliczność jeziorka (jedyny minus to około 30 km trzeba dojechać), zarezerwowałam pokój, podałam dane z przeliterowaniem nazwiska włącznie, a nie jest łatwe, wypytałam o płatność i adres hoteliku, a wszystko to w tubylczym narzeczu. I na dodatek obie strony zrozumiały się w 100% !!!!!
No sami widzicie, że Miszczyni jestem, jak nic :)))))))

poniedziałek, 22 maja 2017

Opowieść z dreszczykiem czyli zemsta na Annie Py. Niech ma :)))

Aleś mię kożelanko sympatyczna postami uraczyła! Przez Ciebie to mi się moje ukochane eklersy źle kojarzą :))).
Ania zafundowała mi opowieści o prusakach i idiotyzmach władz  walce z paskudztwem. W ramach ekhem ekhm wdzięczności podzielę się podobną opowieścią, z tym że o zwierzątkach futrzanych.


We Wrocławiu mieszkałąm na Ołbinie, w starej poniemieckiej kamienicy. W tychże kamienicach były ponure piwnice, wówczas jeszcze nie wyremontowane, z możliwością przejścia do innego budynku.W czasach bardzo wczesnej młodości kiedy człowiek jest pozbawiony całkowicie wyobraźni w stylu cobybyłogdbyby, bawiliśmy się tam w podchody. Lata jednak nieubłaganie leciały, człowiek stał się starsiejszy, więcej widział i niestety więcej się bał. Np.szczurów bo to o nich
mowa. Schodziłam do tej piwnicy jak już naprawdę bardzo musiałam. Już na schodach tłukłam łopatką po poręczy coby draństwo wystraszyć. Nabierałam węgla, łupałam drewno trwożliwie oglądając się za siebie i biegiem wracałam do domu. I jakoś tak szczęśliwie udawało mi się uniknąć spotkania. Potem wyremontowano piwnice, ja założyłam ogrzewanie gazowe i konieczność schodzenia do upiornej piwnicy uznałam za niebyłą. Wlewałam tylko od czasu do czasu chlor do klopa, bo wiem, że france tamtędy też mogą chodzić. Niestety wspaniali "fachowcy" remontując piwnicę, zostawili wielką dziurę w ścianie na wysokości męskiego łba, tuż przy pionie, o której jeszcze wtedy nie wiedziałam.
Był grudzień, chwila przed świętami. W łazience mieliśmy spłuczkę typu syfon, ślicznie obudowaną szafeczką z drzwiczkami. A że ówczesnemu mężowi nie bardzo chciało się w jakiś normalny sposób obudować tego syfonu, zastawił go więc dyktą z wyciętą na rękę dziurą.
Mamy więc grudzień, gdzieś około godz. 23,00. Spałam sobie już smacznie, kiedy moje nastoletnie już dziecko budzi mnie i mówi, że widział szczura. Rozespana opientralam go, że po co po nocy łazi zamiast w domie siedzieć, a on mi na to że w domu widział. Oprzytomniałam natychmiast. Jakie w domu, gdzie w domu?-pytam
No byłem w łazience i chciałem spuścić wodę...
A to-nie dałam mu dokończyć myśli-wlej chloru i po kłopocie.
Nie w klopie-odparł on. A niestety w dziurze. Otworzyłem drzwiczki, chciałem nacisnąć syfon, a tam widzę. futro.
Siem wściekłam. Rozbroiliśmy dyktę i napchaliśmy tam worków foliowych w bezrozumnej nadziei, że jak szczury będą te worki przegryzać, to je będziemy słyszeć i będziemy stukać, co by je odstraszyć.
A na drugi dzień udałam się do ADM zgłosić obecność zwierzątek. Przyjął mnie kierownik techniczny, popatrzył jak na idiotkę i zalecił chlor. Panie -mówię do idioty, przecież mówiłam że one chodzą po rurze kanalizacyjnej, a nie w rurze. Co mi chlor pomoże?
Pan się uśmiechnął i obiecał, że kogoś przyśle. Czekałąm dzień, dwa, trzy... Nadeszły święta, a my starannie pilnowaliśmy, aby drzwi do łazienki były zawsze zamknięte, zanim do tej łazienki weszliśmy, waliliśmy w te drzwi na odstraszenie, szafka na okrągło świeciła swym nieciekawym wnętrzem, a po workach ciągle laliśmy chlor w żelu.
Po świętach z mordem w oczach i pianą na pysku wpadłam do ADM, poleciałam bezpośrednio do kierowniczki, wydarłam się na okoliczność technicznego durnia i jego metod i otrzymałam kolejną obietnicę przyjścia kogoś. I rzeczywiście nazajutrz przyszedł pan. Popatrzył u mnie, zszedł do piwnicy, podszedł pod rurę, dziugnął kijkiem w sufit, poleciały mu na łeb śmieci, odskoczył w panice, zobaczył moje worki (tyle ich napchałam) i stwierdził,że żadnych szczurów nie ma. Znaczysie dziecko miało delirumklemens. I zaczął zbierać swoje zabawki. Poryczałam się z bezsilności i wróciłam do domu. Jeszcze dobrze nie zamknęłam drzwi za sobą, a tu z piwnicy dochodzi dziki wrzask. Zbiegam, a tu rozdygotany facet krzyczy, że tu są szczury!. No doprawdy, nie wiedziałam, odparłam mu sarkastycznie. Gdzie ma pan te szczury? A on mi dziurę przy rurze pokazuje i mówi, że jak złaził z drabiny, latarką niechcący w dziurę zaświecił, a. tam miliony światełek, w sensie szczurze oczy. Bo w tej dziurze mama szczurzyca zrobiła sobie gniazdo. Wydygany pan galopem sprowadził odpowiednie służby, które szczurzą rodzinę w trymiga załatwiły, a sam personalnie i osobiście rzeczoną dziurę załatał. Potem przyszedł do mnie i powiedział, że jeszcze nigdy w życiu tak sie nie wystraszył.

sobota, 29 kwietnia 2017

Od drzwi do drzwi czyli jak zostałam skarżypytą

Bosze broń nie chodzi o akwizycję he he. Chociaż jakby się kto uparł...
Z racji tego że samolotu w te i nazad w rozsądnej cenie nie znalazłam, szukałam alternatywy dla
Sindbada. Jakby kto nie wiedział, to Sindbad jest aktualnie monopolistą na polsko-europejskim rynku przewozów autokarowych i jako taki bywa dość przykry dla pasażerów. Nie chodzi mi o pracowników, bo każdemu może zdarzyć się zły dzień, ale o ściskanie czlowiekow jak sardynki w puszce. Kiedyś już o tym pisałam, że nawet ja jako kurdupel z metra cięty, nie miałam miejsca na nogi, co przez 12 godzin jazdy jest bardzo męczące. Ale do brzegu.
Przeszukałam zasoby internetu  i znalazłam busa, co to delikwenta spod drzwi domu zabiera i pod drzwi odstawia. Bus z firmy pt. Blablabus przyjechał punktualnie o wyznaczonej godzinie, przesympatyczny kierowca dał się zagadać i nawet aktywnie w rozmowie uczestniczył, co o 2,15 w nocy nie jest takie oczywiste oraz miał nalepioną na szybie zieloną germaństką nalepkę. Zielona germańska nalepka świadczy o tym, że samochód nią oznakowany może wjechać do każdego germańskiego miasta.
Nalepki mają trzy kolory-zielony można wjechać do centrum miasta, żółty -trzeba zatrzymać się na obrzeżach, czerwony wiadomoco. Kolory związane są z emisją spalin i ścisle dotyczą ochrony środowiska. Zatem zielona nalepka na szybie świadczyła o tym, że bus śpiewająco przeszedł germański przegląd techniczny i auto jest w pełni sprawne. Trochę długo się jechało, ale to ze względu na zbieranych po drodze pasażerów. W Zgorzelcu pasażerowie sprawnie zostali porozsadzani w prywatne samochody i odwiezieni pod adresy docelowe. Wszyscy pracownicy byli bardzo uprzejmi i nad podziw cierpliwi dla marudnej klientki hre hre hre. Bus jak to bus był wygodny, wiec zamierzony cel został osiagnięty. Niestety do Germanii wracałam już z inną firmą przewozową, co to miała w nazwie Trans. Blablabus jest malutką rodzinną firmą i akurat w dniu mojego powrotu coś im wypadło, więc przekazali mnie zaprzyjażninej firmie. I właśnie mnie oświeciło- w Blablabusie dostałam paragon, a w Transie już nie. Już na dzień dobry w tej nowej firmie ciśnienie dostałam tysiącpińcet. Zadzwoniłam do nich, bo chciałam powiedzieć, jak dojechać do taty. Kiedyś była tam normalna ulica, teraz ją zamknęli i nawigacja pokazywała dziwolągi. Zatem zadzwoniłam, nikt nie odebrał, potem pan odzwonił i pyta uwaga, uwaga "czego chcę". Z lekka oniemiała odpowiadam, że jutro z nim jadę i chciałam poinformować, o problemach z dojazdem pod adres. Na to on, że z nim nie jadę, tylko z jego kierowcą i to jemu mam się opowiadać. Wciaz z lekka zatchnięta odpowiedziałam, że skoro tak do tematu podchodzi, to oczywiście nie ma sprawy. A w głowie pojawiła się myśl, że. w razie czego mam jeszcze urlop i jakby co, to Sindbad wciąż jest. Mniej więcej o 4 rano odzwoniłam na pod przychodzący chwilę wczesniej nr i zamiast dzień dobry zostałam obtańcowana za pocztę głosową. Moja germańska sieć ma włączoną opcję poczty głosowej i jak nie odebrałam po dwóch sygnałach, to się franca włączała. Nie miałam sił dzwonić na infolinię, bo w każdym języku jest to ciężka orka na ugorze. Tak na marginesie-gdybym tylko przeczytała przychodzące smsy, to bym se ją wyłączyła. A że nie czytałam, to se ją miałam.  Zostałam zatem obtańcowana za generowanie kosztów, wkurzyłam się i odpowiedziałam panu, że jak ma telefon w germańskiej sieci z obsługą w języku polskim, to se może zrobić co chce. Ja mam w innej bez polskiego, to se zrobić nic nie mogę.
Na to on skąd wiem, w jakiej sieci jest. Po prefiksie rozpoznałam-odwarknęłam i zamknęłam chamowi na krótką chwilę usta (swój pierwszy germański nr miałam w tej sieci). Po dobraniu pasażerów-wszyscy pracowali jako opiekunowie, rozgorzała dyskusja w kwestii germańskiej chemii piorącej. Oczywiście wszyscy jak jeden mąż zachwycali się jaka to ona wspaniała, ja wyraziłam zdanie, że polska lepsza, na co usłyszałam od chama, że widać w byle czym piorę, bo on białą koszulę pierze i ona jest po praniu jak nowa. W tym momencie  odpuściłam sobie rozmowę, bo dyskusja z idiotami ma zawsze jeden koniec-sprowadzają rozmówców do swojego poziomu.
Dojechaliśmy do Zgorzelca i tam po małym chaosie zostaliśmy rozsadzeni do busów docelowych. Być może wśród innych kierowców byli mili ludzie, ja trafiłąm na buraka nr 2.
Ruszyliśmy, minęliśmy granicę, a tam niespodzianka. Policji germańskiej było jak na stada. A skoro stali stadami, to kontrolowali jak leci. Dzięki temu dowiedziałam się, jak wygląda zaproszenie do kontroli:)). Na najbliższym parkingu do kierowcy podszedł jeden policjant, do pasażerów drugi.
Zanim jednak doszli, kierowca warknął, że mamy nie rozmawiać ani po polsku, ani po niemiecku i że jakby co, to jedziemy do Francji. Z lekka ogłuszona otworzyłam drzwi po swojej stronie, wręczyłam swój dowód osobisty, pan się dziwnie zaczął wpatrywać, zdjęłąm okulary, pan pokręcił głową i powstrzymał parsknięcie ( w dowodzie mam zdjęcie z cylu poszukiwany żywy lub martwy), zebrał dokumenty od reszty pasażerów i ddalili się w kierunku swojego samochodu. Zapytałam się wtedy buraka nr 2, dlaczego mamy nic nie mówić i dlaczego do Francji. Mieszkam i pracuję legalnie w Germanii, nawet mandat dostałam za prędkość, więc czemu mam kłamać? Na to burak odpowiedział, że niby co policji chcę powiedzieć, i że przecież do Francji mogę jechać. I w tym czasie ogryzał sobie pozanokcie po łokcie. Szczęka mi opadła do podłogi i tak już pozostała do końca drogi. Policja zwróciła dokumenty po sprawdzeniu i miły pan policjant po mojej stronie ślicznie i po polsku powiedział nam do widzenia. Bo Polakiem był he he. Chyba wiem, dlaczego mieliśmy wszyscy jak jeden mąż jechać do Francji-żaden z busów nie miał zielonej plakietki, więc do miast nie mógł wjeżdżać, a niby jak dowiezie pasażerów? A po autostradzie mógł jechać do woli. W kwestii nierozmawiania nic nie wymyśliłam. Po powrocie do domu długo biłam się z myślami w kolejnej kwestii nie bycia skarżypytą. Po tygodniu jednak zadzwoniłam do firmy nr 1 i opowiedziałam o wszystkim. Panią z lekka przytkało, otrzymałam milion przerosin za narażenie mnie na dyskomfort podróżny i podziękowania za informację. Czy to coś zmieni na przyszłość, to nie wiem. Z firmą nr 1 mogę jechać ponownie, pod warunkiem, że będę z nimi wracać.
Dygresja. Wszyscy opiekunowie opowiadali jak to oni sobie wybierają podopiecznych, jak firmę opiekuńczą do pionu stawiają, jakie rodziny podopiecznych są fantastyczne  że mi się nasunęło pytanie-skoro wszyscy tak robią, to kto opiekuje się tymi bardziej paskudnymi podopiecznymi?

A następny post o przymusowej nauce ...rumuńskiego :(

czwartek, 13 kwietnia 2017

Relacja z urlopu. Zakończenie

Dwa następne dni spędziłam u mojej najlepszej i najdawniejszej przyjaciółki.
Gdybym dłużej u niej posiedziała, to spokojnie mogłabym potoczyć się nazad do Germanii, bo Wsóweczka fantastyczycznie gotuje i człowiek nie umie odmówić. I gotuje zdrowo przede wszystkim :). Na pożegnanie dostałam słoiki z buraczkami, ogórkami kiszonymi, sosikiem i przeczyszczającą kapustą kiszoną. Wciąż nie mam odwagi jej zjeść :)))). A wszystko swojskiej roboty!
W poniedziałek wieczorem wróciłam do Wrocka, a we wtorek po południu odebrałam z dworca swego Sistera.
I rodzina była w komplecie. Ostatni raz widzieliśmy się razem w sensie Tato, Sister i ja 17 lat temu, na 18-tych urodzinach mego siostrzana. Przez kilka dni odgniatałyśmy sobie kości śpiąc na podłodze, bo Tato ma małe mieszkanie  i za punkt honoru stawia sobie zapewnienie noclegu gościom. Oczywiście całkiem poważnie proponuje odstąpienie wersalki, ale  nikt z nas nie upadł jeszcze na głowę, co by rodzonego ojca do parteru sprowadzać.
Tym razem to mój Sister odwiedził swoją blogową koleżankę. Jak to między blogerami bywa, kilka godzin minęło błyskawicznie, bo i ja się załapałam.
Nastepnego dnia była Ikea he he. Kupiłam tylko dwa kocyki na łóżko, takie antypsie, bo kundel barłoży sie po łóżku. Oczywiście w Germanii jest Ikea, ale musiałabym do niej dojechać. A że ze mnie kierownica że ho ho, to lepiej było we Wrocku pójść.. W piątek poszłyśmy do Afrykanarium we wrocławiskim zoologu. I o ile Arykanarium spełniło moje oczekiwania, po za podłym hipopotamem, co to drań stał na brzegu, zamiast pływać i prezentować swe wdzięki, o tyle zwiedzanie zoo okazało się kompletną porażką. Inaczej patrzy się oczami dziecka i z dzieckiem, inaczej jako osoby dorosłej posiadającej empatię. Wyszłyśmy przygnębione i mocno przybite. Zoo nie jest miejscem do którego chciałabym powrócić. W sobotę Sister odjechał do swego domu, a dokonałam reszty zakupów. Nabylam trzy książki do germańskiego, z czego dwie to podobno "masthew" oraz jakieś 5 kilo przepysznej polskiej wędliny w Krakowskim Kredensie. Z czystym sumieniem polecam. Nie jest tanio, ale za to przepysznie.
 Już po książkach od Gosianki przestałam myśleć o nikłych rozmiarach mojej walizki. Tak na marginesie to spakowałąm się ze wszystkim tylko dzięki pożyczonej od Taty torbie. W kwestii toczenia się po jedzeniu to pożarłam:
1. Tosta u Witka
2. Dwa razy wielki kawał Pavlovej w kawiarni naprzeciwko Solpolu
3. Dwa razy tostni. Jedno czosnkowe, drugie z mozarellą w Tostorii
Nabyte w wyniku obżarstwa 2 kg, bo Tato też miał w tym udział, szybko straciłam po powrocie do pracy.

piątek, 7 kwietnia 2017

Relacja z urlopu.

Po drugiej zmianie nawet się nie kładłam. Na trzy godziny nie było warto, bo o 2,15 miałam busa. Se znalezłąm takiego co to od drzwi do drzwi jeździ i jeszcze bagaże dźwiga bez słowa protestu.I o ile firma nr 1 była bez zarzutu, o tyle firma nr 2, którą wracałam to było jakies kuriozum. Ale o tym innym razem.

Po około 12 godzinach jazdy zostałam wysadzona pod domem u Taty. Poturlałam się z walizką do miejsca zamieszkania protoplasty, zadzwoniłam domofonem, cuś zabrzęczało, poszarpałam klamkę, szarpanie nic nie dało, zadzwoniłam drugi raz, znów coś zabrzęczało, poszarpałam klamkę, znów nic z lekka się wnerwiłam, na szczęście jakiś on wyłaził z piwnicy, zobaczył szarpanie i drzwi na klatkę stanęły otworem. Grzecznie podziękowawszy wspięłąm się na trzecie piętro, o mały włos nie wypluwając płuc. I co? Taty nie było. Zadzwoniłam jednym telefonem, zadzwoniłam drugim, posłuchałam jak oba dzwonią w pustym mieszkaniu, wnerwiłam sie znacznie bardziej, na cale szczęście zanim wpadłąm w panikę, oświeciło mnie, że nie słyszę psa. Acha- Tatko jest na spacerze.  Odetchnęłam z ulgą. Zaraz potem wrócili i przy kawie wykonałam telefon do Pantery co to w Germanii mieszka jakieś 200 km ode mnie, ale jakoś nie było okazji się spotkać. No to uznałyśmy, że spotkamy się kiedy będzie znacznie bliżej, czyli 750 km he he. Zatem zwonie raz, zwonie drugi, trzeci... i nic. Nasza germańska sieć uznała, że w POlsce nie pogadamy. Hmm. Zmuszona ruszyć ętelektem  napisałam do Gosianki, bo wiedziałam że Pantera ma u niej być .
Pantery jeszcze nie było, ale otrzmałam zaproszenie Za Moje Drzwi. W sensie drzwi Gosianki he he.
Jak się słusznie domyślacie zaproszenie przyjęłam. Ale do Gosianki nie tak łatwo wejść. Na ścianie obok drzwi wejściowych wisi dla zmyłki zabytkowa tablica ze spisem lokatorów. Wlazłam na schody, poczytałam, nazwiska Gosianki nie znalazłam, Uznałam że nr domu nie ten, to poszłam zwiedzać Bartoszowice. Zwiedziłam przody, polazłam na tyły w poszukiwaniu hamaka dla Hokusa i nic. Zapytałam o adres tubylczą jednostkę płci żeńskiej i nazad wróciłam pod spis lokatorów. Dla większej zmyłki w okolicy nie było żadnego auta z germańską rejestracją, którym to autem Pantera miała swą nową psiocórkę do Germanii zawieźć. Dla wyjaśnienia-mnie nie dziwiła obecność tablicy ze spisem lokatorów, bo ja hodowana w czasach z tablicami jako norma byłam, natomiast zdziwiło mnie, że ktoś takową jeszcze posiada :). Zatem jestem znów pod Gosiankowymi drzwiami i decyduję, że wchodzę. Decyzja była słuszna, bo chwilę wcześniej do rzeczonych drzwi zapukała drobna kobietka i o ludzie, rzeczone drzwi rostworzyła jej Gosianka we własnej osobistej osobie!
Wyściskałyśmy jak szalone, potem wyściskałam się z Panterą, poznałam sonic, Marię Nowicką i MCO tzn. GCO , Stefanię Kiełbasę, FikiMiki, Ptychnę bandziora, Hokusa, a w kocim pokoju chmurną Chmurkę i Bryzę. To był magiczny wieczór. Od bardzo dawna nie rozmawiałam z tak inteligentnymi ludźmi, biegle posługującymi się językiem ojczystym i którzy w lot rozumieją, co autor ma na myśli. Na co dzień mam kontakt z "przyszłem", mieszanką germańsko-polską, pytaniem o co mi chodzi, kiedy w przypadku kataru cytuję "szlachetne zdrowie..." oraz stwierdzeniem, że mam mówić po polsku, kiedy używam zwrotu "ślub konkordatowy" na określenie aktualnie panującego ślubnego trendu. Wymiziałąm Stefanię, w przelocie Ptychnę, kawałek Hokusa na hamaku, FikiMiki nie, bo czmychnęły. Zostałyśmy nakarmione pizzami rozmiarów kół młyńskich, których wystarczyło jeszcze na wynos, wyspacerowane w miejscach znanych z Gosiankowego bloga i przyszedł czas pożegnania. Z żalem opuściłam gościnne progi Za Moimi Drzwiami naładowana po brzegi pozytywną energią, jaka u Gosianki jest w każdym kącie i dźwigając wielką torbę pełną książek.
Energii musi mi wystaczyć na długo. Tak przynajmniej do jesieni mam nadzieję.

piątek, 24 marca 2017

Już jutro :)))))

Wiecie co?

O 2,15 dziś w nocy wyjeżdżam.
Do Wrocławia.
Na tydzień.
Już nie mogę się doczekać :)))))))

Lecę się pakować...

poniedziałek, 20 marca 2017

1,37 kg szczęścia

Niewinna dygresja:)
Piętrolą mi się klawiatury. Mam germańskiego laptoka na którym ustawiam polską klawiaturę, żeby mieć polskie znaki.
Mam też germańskiego nauczyciela, któren wymaga pisania po germańsku. Więc przestawiam klawiaturę na germański. A potem mam sajgon w pisaniu, bo one różnią się od siebie.

Ale do brzegu jak pisze Klarka.
Spragniona jak kania dżdżu słowa pisanego, tak długo grzebałam w odmętach przepastnego internetu he he, aż znalazłąm księgarnię internetową wysyłającą zamówienia za granicę. I to nie jedną niestety, co niezbyt dobrze świadczy o moim ętelekcie. I tak prosz Państwa trzy tygodnie temu szczęście w postaci kuriera z paczką zapukało do moich drzwi. Niemąż chciał dokonać sabotażu i paczkę otworzyć  (nie wiem po co, bo i tak nic nie czyta), ale stanowczo zabroniłam. Jako że miałam II zmianę, paczka czekała do późnego wieczora. A potem pół nocy było z głowy...
I większość niewielkiej ilości wolnego czasu jaki posiadam:))))

A 1,37 kg szczęścia wygląda tak:





środa, 22 lutego 2017

Pół palety i inne różności

Od dwóch dni o godzinie 20,45 kiedy jadę do pracy, na termometrze w aucie widzę 14 stopni. Rano o 5,05 jest 11,12. Ptaki drą mordy jak szalone, na krzakach maciupeńkie pączki, w jednym z ogródków
widziałam przebiśniegi.

Życzenia urodzinowe od szefa nr 1 brzmiące jak nasze czyli stolat ciężkich robót, na drugi dzień okazało się wezwaniem do kadrowej i podpisaniem umowy na czas nieokreślony. Kiedy powiedziałam kadrowej, że mi prezent zrobiła urodzinowy, to mi na to odrzekła, że mi życzy dużo zdrowia, bo mi będzie bardzo potrzebne. Jako że język ojczysty był w użyciu po obu stronach-kadrowa jest Polką-zrozumiałam wszystko jak trzeba hrehre hre.

Po czym w poniedziałek zrzuciałam sobie na stopę pół palety. Paleta rąbneła o moją nogę, odbiła się i poprawiła. To się zastanawiam, czy podwójne upadnięcie pół palety, można traktować jak jedno całej? Paleta była uprzejma rąbnąć nie w metalowy nos, a powyżej. Na szczęście gruba skóra buciora roboczego złagodziła szkody. W tej nie ma nawet siniaka, aw miejscu uderzenia czuję tylko lekki ból.
Tak jak Państwo widzo empirycznie sprawdziłam, że praca szkodzi zdrowiu. No.


Do napisania się z Państwem

poniedziałek, 20 lutego 2017

Zmiana kodu piątka z przodu

 ak wieść gminna niesie, dnia 7 lutego roku pańskiego 1967 o godzinie 9,40 rano w szpitalu położniczym przy pl. Hirszfelda we Wrocławiu byłam uprzejma pojawić się na świecie. Nie prosiłam się o to, no ale jak się już stało, to trudno. Się nie odstanie.
Pierwszą przymiarkę do piątki miałam trzy lata temu, kiedy w urodzinową noc śniło mi się, że to właśnie dziś. Gdzieś na pograniczu snu i jawy zadałam sobie pytanie czy to już? Po czym obudziwszy się całkiem, z ulgą stwierdziłam, że jeszcze nie. Za to w tym roku już tak.

   Zasadniczo każdy wie ile ma lat. A jak nie wie, to zawsze znajdzie sie jakiś uprzejmy przypominacz, który z lubością przypomni nam o liczbie na naszym życiowym liczniku. Do tej pory była to własna matka, która sztucznie szlochając dzwoniła/pukała do drzwi o godzinie przyjścia na świat i w formie życzeń wypominała człowiekowi jego wiek. Jako że miałam okazję przy okazji urodzin mojej siostry, zapytałam czy musi. No jak widać nie musiała, bo na mnie sobie oszczędziła. Za to w pracy zdecydowana większość kobiet młodszych ode mnie z lubością dziamgoliła w ustach tę nieszczęsną piątkę, jedna która kończy 50 za trzy miesiące dość idiotycznie zapytała, jak się dziś czuję. Tak samo jak kiedy miałam 40,30 czy 20- odpowiedziałam. Wiek ma się w głowie. Jednej szczególnie miłej powiedziałam, że mam lepiej niż ona, bo krócej do emerytury.
Włoch Giuseppe stwierdził, że jestem starym workiem. Niestety nie rozumiem włoskich dowcipów i do szału mnie doprowadziło, że nie mogłam mu odpowiedzieć, że jest starym flakiem, pierwszy szef ze złośliwym chichotem życzył mi 100 lat ciężkiej pracy w naszej fabryce (na drugi dzień zrozumiałam dlaczego), natomiast drugi z wielkim taktem i kurtuazją życzył wszystkiego najlepszego. Szef nr 1 wyżarł wszystkie malinowe i ananasowe galaretki z mieszanki krakowskiej, którą pasjami uwielbia, a którą mogę zakupić w miejscowym sklepie, zaś szef nr 2 padł ofiarą mojego germańskiego.

Ania wybacz, ale muszę:)))-pisownia mniej więcej jak się powinno mówić. W tym przypadku raczej mniej.

Kuchen-kuchen-ciasto 
Küche-kiuche-kuchnia
küssen-kiussen-całować


Ja oczywiście popiętroliłam te słówka i wyszło mniej więcej coś takiego:

Czy chciałby Pan całusa(miało być ciasto)? -zapytałam grzecznie po odebraniu życzeń 
Nie-zakrzyknął z całom mocom i w wyraźnej panice on
Nie????-zapytałam zdębiała
Nie-odparł mocno on
To może cukierka?-zapytałam kurtuazyjnie, bo skoro ciasta nie, to może cukierka by zechciał i podeszliśmy razem do stolika z cukierkami. Nie bacząc na dziwny wyraz twarzy mojego szefa, brnę dalej:
Szkoda, że pan nie lubi całowania(kiusen( ( miało być ciasto-kuchen), bo mam dwie różne kuchnie (Kiuche-miało być Kuchen) upieczone z polskich przepisów. 
Nie, dziękuję-rzekł słabo on cały czerwony na twarzy i dziwnie mi sie przyglądając.
W tym momencie dotarło do mnie, że coś jest bardzo nie tak i gromko wrzasnęłam ; 
Lidia Hilfe !!(pomocy)
Co się stało-pyta ona
No proponowałam szefowi ciasto, potem cukierki, a on ma dziwną minę
A co mu powiedziałaś?
No tak i tak i rozumiem, że coś mi nie bardzo poszło. 
Lidia ryknęła homeryckim bez mała śmiechem, powiedziała mi co powiedziałam, potem przetłumaczyła szefowi, co ałtorka wypowiedzi miała na myśli, szef z ulgą przystał na spożycie sernika domku oraz fal dunaju, po czym wrócił i stwierdził, że polskie pieczone kuchnie są bardzo smaczne :))))
A na drugi dzień na mój widok najpierw zaczerwienił się jak panienka, potem nieśmiało uśmiechnął, a ja poczułam sie zmuszona powiedzieć, że nie musi się bać, tym razem całkiem już poprawnie.

To do napisania się z Państwem:)

poniedziałek, 30 stycznia 2017

Wymiatam, czyli podsumowanie po dwóch latach.

Dwa lata minęły nawet nie wiadomo kiedy. W sensie wiem, że 26-01-2015 krótko po północy przekr oczyłam niewidoczna granicę polsko-niemiecką, co objawiło się pytaniem Niemęża " a rołming masz włączony" i długotrwałą awanturą o tenże, przerwaną nową awanturą dla odmiany o mieszkanie, które teoretycznie zaklepane, praktycznie uciekło nam sprzed nosa.
Czas szybko biegnie. Okrzepłam w germańskiej rzeczywistości i tylko chwilowe napady depresji emigracyjnej, połaczonej z nierozumną chęcią powrotu na ojczyzny łono przerywają ten pochód wciąż do przodu. Zrozumiałam też swój problem z germańskim, bo z nim zawsze już będę mieć problem-ano łapię go niejako z powietrza, ucząc się nie wiadomo kiedy, więc źle nie jest, w zasadzie mając problem z rozmówcą tylko wtedy, kiedy ten rozmówca nie chce mnie zrozumieć. Mój problem jest taki, że bym chciała o wszystkim gadać, a tu z nagła brak potrzebnych słów i radosny słowotok zdycha. Tak że tego- nie jest źle. Zdrówko też daje radę, pracę mam, pies wciąż macha radośnie ogonem, Niemąż żywy i tylko z rzadka niemiły, znów potrafię w złych sytuacjach dostrzec dobre strony. I po raz pierwszy w swoim życiu pozwoliłam sobie na luksus  świadomego nielubienia. Dla tzw "normalnych" ludzi to, że kogoś nie lubią, albo ktoś nie lubi ich, jest zwyczajną sprawą. Dla takich jak ja, którzy zabiegają o sympatię każdego bez względu na koszty emocjonalne jakie ponoszą, luksus nielubienia jest czymś wyjątkowym. To że nie lubię kogoś, a ten ktoś też nie lubi mnie jest czymś nowym i czasem uwierającym jak kamyk w bucie. Ale kamyk można wytrzepać z buta i znów będzie ok. Więc wymiatam :DDDD.

I dziękują Wam wszystkim za stałą obecność w moim życiu, za ciepłe i wspierające słowa, kiedy ich najbardziej potrzebowałam. Z dawnych realnych wydawałoby przyjaciół  została tylko ta co zawsze Wsóweczka z nowszych ostrowskich nikt. I tak jest dobrze-lepiej mniej, za to wysoka jakość, niż stada byle czego.

No to tego tam-do napisania:)