piątek, 9 grudnia 2016

Świąteczna opowieść

Było sobotnie wczesne popołudnie. Zaspana Biedroneczka raźno zwlekła się z łóżka i równie raźno powlekła w stronę kuchni celem zrobienia sobie porannej kawy. Albowiem sobotnie popołudnie było dla Biedroneczki porankiem. Czekając aż się woda zagotuje, rozejrzała się wokół i z zadowolona stwierdziła, że jeszcze tylko okna, łazienka, przedpokój, klatka schodowa i gary-do wigilii co to sobie ubzdurała, że w środę jest czasu ma mrowie a mrowie, to na spokojnie da radę. Git znaczy jest.
Kofeina zaczynała łagodnie krążyć w żyłach Biedroneczki, kundel natarczywie domagał się wyprowadzenia, wzrok odzyskiwał ostrość, głowa powiedzmy że sprawność i powoli zaczynało do niej docierać, że tego czasu nie ma jednak tak dużo. No cóż-pomyślała sobie i zaśmiała ponuro-będę pracować nocami, po czym ubrała się i wyprowadziła psa. Po drodze przypomniała sobie, że jeszcze trzeba ozdobić świątecznie dom. Czas zaczynał kurczyć się nieubłaganie... Wrócili z kundlem do domu, Biedroneczka przystąpiła do zrobienia obiadu celem nakarmienia Gnojarka jak już do domu z pracy powróci a i siebie przy okazji również, pracowicie poskładała pranie z dwóch tygodni leżące w formie sterty na fotelu, powkładała do szaf i usłyszała klucz w zamku-Gnojarek powrócił do domu. 
Mam dla ciebie niespodziankę-gromko i radośnie zakrzyknął. Wydałem aż 85 ełro! 
Biedroneczka aż się skuliła w sobie, bo niespodzianki Gnojarka były nieprzewidywalne. I tym razem też tak było. Radosny Gnojarek celem usprawnienia Biedroneczce świątecznych porządków, wypożyczył praczkę dywanową. 
Pogiełło cię już całkiem?-zapytała zdegustowana Biedroneczka- przecież ja zamiast odgruzowywać, to zagruzuję dom z powrotem i niby kiedy mam tę całą resztę zrobić?
Przecież rozmawialiśmy o wypożyczeniu i się zgodziłaś-powiedział skołowany Gnojarek
Rozmawialiśmy. Miałeś wypożyczyć z tym, że nie dziś. Po nowym roku raczej.
Dasz radę-optymistycznie rzekł Gnojarek i przezornie zszedł z oczu wściekłej Biedroneczce.
Z trudem opanowując chęć mordu, bo myśl, że przy sprzątaniu zwłok straci za dużo czasu, Biedroneczka ze zgrzytem zębów przystąpiła do opróżniania pokoju. Tymczasem nastała godzina 22.
Mam w głębokim poważaniu nocne sprzątanie i idę spać-twardo postanowiła sobie Biedroneczka-przecież tyram jak głupia na nocna zmianę, w domu nie będę i już. Szczególnie, że nieprzerwany sen nie był sprawą taką pewną z uwagi na liczną obecność czerwonych i niemiłosiernie swędzących kropek, które to kropki próbowała Biedroneczka wyleczyć za pomocą szarlatanki z dyplomem lekarza medycyny, a potem za pomocą zastrzyka w cztery litery zapodanego przez innego przedstawiciela tegoż zawodu z mizernym skutkiem dodajmy. I poszła spać.


O tym dlaczego nie należy sie wpatrywać jak sroka w gnat

Znów dygresja która mię sie nasunęła przy "tworzeniu" tego posta. Otóż będąc młoda panienką nie skończyłam w swoim czasie szkoły. Skończyłam ją będąc młoda niepanienką he he. I dobrze się stało, bo gdym skończyła ją (szkołę) jak trzeba, nie mogłabym teraz dygresować. Otóż na lekcji mojego ukochanego języka polskiego-lekcja odbywała sie w starej bardzo pracowni chemicznej więc klimat taki więcej jak z Gomulickiego-nauczycielka rzuciła pytaniem o porównanie. Czyli co to jest i czym to się je. Celowo ignorując moją skromną osobę, która jako jedyna siedziała z wyprostowana z podniesioną ku górze ręką (prawie jak HermionaGranger), zwróciła się do pewnej panienki z inteligentnym inaczej wyrazem twarzy.
Wiedząc, że rzeczona panienka o porównaniu bladego pojęcia nie ma, warczałam pod nosem w celu podpowiedzi magiczne "jak". Na co panienka odwróciła sie do mnie i powiedziała, że ona żadnych podpowiedzi nie potrzebuje, bo wie. W tej samej sekundzie moje warczenie zamieniło sie w rybkę czyli karpia, bowiem panienka udzieliła wyczerpującej odpowiedzi. Mianowicie porównanie to jest porównanie produktu polskiego do produktu np. niemieckiego. Koniec dygresji

Uwielbiam tiramisu. Ono uwielbia mnie też i oddaje z 15 razy więcej  miłości,  na wadze oczywiście.
Z przyczyn nisko cenowych i ciut lepiej piniądzowych w/w często gości na moim stole.
I znów dygresja he he-kiedy przyjechałam do Germanii napisy w języku polskim na różnorakich produktach były znakomitym ułatwieniem i ogromną radością. Z tym że widziałam je tylko na produktach w marketach budowlanych. Wracajmy zatem do tiramisu. Nabyłam serek macarpone, nabyłam śmietanę

Spotkanie z doktorkiem

Z wielką przyjemnością informuję, że z germańskim jestem na właściwym miejscu-znaczysie więcej rozumiem, niż mówię. Do tej pory więcej stękałam mówiłam. No.

Dzięki uprzejmości Ani Pantery wizyta lekarska doszła do skutku. Ja po trzecim strzale w niewłaściwe miejsce, uznałam swą porażkę i poprosiłam o pomoc. Husaria nadjechała zadzwoniła, wroga pokonała i tak wczoraj znalazłąm się w szpitalu. Na wstępie dostałam do łapy ankietę z długopisem. Siedzę, czekam na wizytę i zerkam na papierzyska w dłoni. Auć tu są pytania do odpowiedzenia!
Ok, se pomyślałam. Mam telefon, mam internet, mam słownik w obu-dam radę. Niestety z internetu i słownika został mi tylko telefon, bo w podziemiach z naświetlaniem nie ma zasięgu.Wrrrr.
Zaczęłam skladać literkę do literki i prosz bardzo samo poszło. Jedyne czego nie wpisałam, to nazwy zażywanych leków, bo zapomniałam nazw. Potem z nudów zaczęłam uwaga, uwaga czytać o radioterapii i znów prawie wszystko zrozumiałam. Normarnie (nie poprawiać) cuda:).
A potem zawołał mnie doktorek...Na korytarzu stało ich trzech, bo pacjentów trochę było. Dwóch
w białych fartuchach, normalnie Dżordż Klunej razy dwa,więc już spiekłam panieńskiego rumieńca, spuściłam w dół zawstydzone oczęta, w przelocie pomyślałam, że taki mi będzie stopę nagą dotykał, a ja bez piedikiru, rozanielony zwrok (tak, tak) przesunął się po czubku głowy trzeciego, już kretyńsko czule uśmiechnięta szłam w ich stronę, gdy nagle po raz drugi usłyszałam swoje nazwisko.
Dobiegało gdzieś z wysokości mojego ramienia. No tak-nie dla mnie Kluneje, dla mnie Mikołaj mizernego wzrostu. Weszliśmy do gabinetu. Siedliśmy przy biurku i jak się okazało bardzo sympatyczny Mikołaj przystąpił do przesłuchania na okoliczność. Przy drugim pytaniu poprosiłam o powtórzenie, z uwagi na to, że nie wszystko rozumiem. Mikołaj rzucił okiem (spoko tylko w przenośni), odgadł, że jestem z Polski (w ankiecie nic na ten temat nie było) i zaczął do mnie mówić dużymi drukowanymi literami. Czyli powoli szeroko otwierając usta :-)))). Roześmiałam się, Mikołaj również i już całkiem normalnie przeszliśmy do szczegółów. I tak radioterapia jednym pomaga od razu, innym trochę później, a jeszcze innym za kilka tygodni. Albo wcale he he-to mój wniosek. Mikołaj rzekł również, jak nie spróbuję, wiedzieć nie będę, a prochami przeciwbólowymi załatwię sobie wątrobę.
I poinformował mnie, że skutkim ubocznym tego naświetlania, może być mój własny zgon w przyszłości.
Każdy musi umrzeć-powiedziałam,
Pani może trochę wcześniej-odpowiedział.
Podpisałam odpowiednie papiery i Mikołaj kazał mi się rozebrać, usiąść na krześle, rozłożyć nogę na bok, zastosował technikę sado, wrzasnęłam z bólu, Mikołaj się ucieszył że tak precyzyjnie trafił, pomalował mi stopę w czerwone kreski, powiesił wisiorek i zrobił nagie zdjęcie.


Nie, nie moi drodzy-to nie tak jak myślicie :-)))).
Po prostu zdjęłam buta i skarpetkę, położyłam stopę bokiem na krześle, Mikołaj od razu trafił w bolące miejsce, bo mi się wydawało, że to w innym, zaznaczył obszar do napromieniania, położył literkę L (że lewa stopa) i pstryknął fotkę do dokumentacji.
I tak do końca grudnia dwa razy w tygodniu będę bladym świtem śmigać do stolycy. No po prostu oszalałam z zachwytu.




czwartek, 8 grudnia 2016

Zmieniłam nicka...

bo już nie czuję się niczyją żoną, a tym bardziej alkoholika. Dedytką nazwał mnie w odległej przeszłości przyszywany kuzyn, co to przed moją siostrą, terorystką spożywczą uciekał jak wieść gminna niesie, wspinając się po firankach. Czy to prawda to nie wiem, bo w tym czasie cierpiałam na talerzem, którego to zawartość siostra ma nakazywała mi spożywać. Oboje z przyszywanym byliśmy niejadkami, przy czym jemu to chyba zostało, bo chudy jak szczapa, mi zaś przeszło, bo ... No bo nie jestem chuda nieprawdaż:-))). Dlaczego siostrę mą obarczono przykrym obowiązkiem pilnowania nieletnich, to tylko ona wie. A właśnie-Sisterze dlaczego Ty nas przymuszałaś do tego jedzenia? Karę jakąś ci dali?



środa, 7 grudnia 2016

Witam ponownie...

...po dłuższej przerwie.
Po tym jak jechałam na "czołówkę" z tirem, bo źle oceniłam odległość, jak się przewróciłam pod własnym samochodem, bo mi z nagła samodzielnie odjechał, a to z uwagi że zostawiłam na luzie, a nie zaciągnęłam hamulca ręcznego i musiałam pędem zbierać się z parkingu, co by moje auto nie wjechało w inne auto, a na dodatek jak totalna kretynka dałam się wmanewrować w wizytację świąteczną mojej matki na całe dłuuuuuuugie trzy tygodnie-uznałam, że czas najwyższy odpuścić sobie intensywny germański, bo brak snu w krótkich abcugach zaszkodzi mi w sposób trwały.
Z wielkim żalem to uczyniłam, bowiem naprawdę dużo skorzystałam. Chciałam więcej, ale już ciut stara jestem to i sił mi zabrakło. Ale nie odpuszczam-15-stego grudnia zaczynam empikowy kurs po dwie godziny w tygodniu. Zamiast 20-stu nieprawdaż. Będzie wolniej, ale równie skutecznie.
Z lekka złapałam oddech, od jutra zaczynam urlop i latanie do Wiesbaden do szpitala na oświetlanie ostrogi. Mam nadzieję, że ta terapia coś da, bo zasadniczo ledwo już chodzę.
W ramach przeprosin za długie milczenie widoczek z mojego okna i ćwiczenie językowe po germańsku-każdy zrozumie :-)))






niedziela, 6 listopada 2016

Szukam konia...

bo  ostrogę kompletu, póki co jedną już mam:(. Franca dziabie w piętę jak szalona. Co prawda doczytałam w inernacie, że to nie ostroga jako taka, a stan zapalny czegoś tam, co by to jednak nie było-jest parszywie. W zakresie leczenia są dwie możliwości-laser 100% płatny i leczenie światłem współfinansowane. Bo w Germanii do pobytu w szpitalu, bądź zabiegów trzeba trochę dopłacić.
Szczęściem ortopeda kulturalny człowiek i tym razem powstrzymał się od zbędnego komentarza w kierunku zmiany pracy. Spojrzał na mnie li i jedynie ciężkim wzrokiem.
Oczywiście wybrałam wersję z dopłatą. Otrzymałam skierowanie na zabiegi, nazwę szpitala gdzie się odbywa i odkuśtykałam w stronę windy. Jako durna baba nie wzięłam nr telefonu, co poskutkowało dramatycznym wezwaniem posiłków...
Wróciłam do domu, zasiadłam do kompa, wyguglałam niezbędny mi szpital i zafundowałam sobie problem. Do przeglądania germańskich stron mam wciąż i nieustająco włączonego tłumacza, którego zasadniczo wyłączam, kiedy tłumaczenie wydaje mi się na tyle idiotyczne, że muszę sprawdzić, co to jest w orginale. Dla przykładu Teile-części tłumacz łaskawie tłumaczy jako ciało.
No więc wyguglałam szpital i tu zaczęłam mieć zagwozdkę-to moje, to gdzie będzie? Zaczęłam od fizjoterapii, ale przemiła pani powiedziała, że e e to nie tu. Poproszona o nr , podała jakiś w którym brakowało trzech cyfr. Mi brakowało, bo zapewne czegoś nie zrozumiałam. Znów ruszyłam tzw. ętelektem. wyguglam sobie, co na skierowaniu było napisane-się okazało, że to terapia światłem (Strahlentherapie) i zbrojna w tę wiedzę, zadzwoniłam do medycyny nuklearnej, bo co sobie będę żałować. Niestety pani w medycynie już nieco mniej miła, poinformowała mnie pod jaki nr dzwonię, ja go solennie zapisałam w nadziei bezrozumnej, że to ten właściwy, zabrałam się do wybierania i przystopowało mnie. No przecież karwasztwasz przed chwilą tam dzwoniłam! Uhhh!!!!
Przelazłam na stronę ze wszystkimi nr, wyłaczyłam tłumacza, rzuciłam okiem, nic nie zrozumiałam, włączyłam tłumacza ponownie, nic mi nie zaświtało i zgrzytnęłam zębami, że przyjdzie mi jechać do samej stolycy i personalnie/ osobiście termin sobie zrobić. Jednakowoż w akcie desperacji skorzystałam z koła ratunkowego w postaci telefonu do przyjaciela. Przyjaciel w osobie Pantery szybko i bez problemu znalazł właściwą stronę szpitala, wszedł na wszystkie nr, bez mrugnięcia okiem (tak mniemam) trafił w nieszczęsne Strahlenterapie i zrobił tj. zrobiła mi termin.
I tak prosz państwa urlop, któren zacznie mi się 8-go grudnia,zamiast na odpoczynku spędzę latając w  i nazad do stolycy . I przez trzy tygodnie. Pod warunkiem że się dobrze dogadam z lekarzem, bo pierwsza wizyta to rozmowa.Czyli wiadomo jak będzie. On sobie pogada, ja wręcz przeciwnie, nieprawdaż.



Do napisania się z Państwem:)

poniedziałek, 31 października 2016

Wesołego Hallołin:-))))

Święto jak święto. Mi akurat niespecjalnie się podoba, a to z uwagi na nadmiar czerwonej farby w charakterze obficie rozlanej krwi. Chociaż z drugiej strony wróżki w powiewnych szatach mają w sobie coś bajkowego... Hmm może by tak przebrać się? Puknij się babo w łeb, wróżka wagi 83 kg i z pięćdziesiątką na karku.
E jednak nie :)))
Ta wersja Hallołin najbardziej mi pasuje-miłej zabawy:)))


https://www.facebook.com/LaurelAndHardyForum/videos/1173560212679613/

piątek, 28 października 2016

Dla odmiany...

...zauważyłam, że jestem przeziębiona:(
Niestety nie da się żyć, tak jak ostatnio żyję bez konsekwencji zdrowotnych. Brak snu i zasadniczo życie na kanapkach li i jedynie robią swoje. Zdechła mi odporność. Poszłam ci ja zatem do dochtora
celem przebadania się na okoliczność niemania astmy, dochtor chciał zwolnienie wystawić (chyba oszalał), przepisał mi kodeinę na kaszel (fanatastyczny pomysł doprawdy-znieczulę się na cały dzień), do nauki germańskiego zalecił nabycie fiszek i pożegnaliśmy świadcząc sobie wzajemnie rewerencje. Jednakowoż zanim doszło do wizyty, siedziałam sobie sama w gabinecie w oczekiwaniu na przyjście dochorka, bo tu w moim grajdołku jest tylko dwóch lekarzy i przyjmują naprzemienne, więc gabinety są wolne. Pacjenty som wzywane, sadzane do poszczególnych gabinetów, a doktorek w charakterze oblatywacza oblatuje po kolei każdy gabinet, po czym na zwolnione miejsce zaraznatentychmiast usadzana jest następna osoba z kolejki. Zatem siedzę sobie i czekam bezmyślnie wodząc wzrokiem po gabinecie i widocznych przez okno skałach, gdy nagle mój zwrok (nie poprawiać) zawiesza się na kościotrupie, szkielecie się znaczy. Paczę, paczę i myślę (he he) bezmyślnie, czego onemu brakuje. I wymyślam-onemu brakuje butów. Azaliż albowiem i ponieważ
przodzian on jest dość nonszalancko w marynarkę i szaliczek, a w dole widoczna jest naga eeee stopa, wdzięcznie wygięta. To ja się pytam na diabła mi kodeina, skoro po zwykłej kawie ze sexpresu mam zwidy?

wtorek, 25 października 2016

Zasadniczo i zważywszy.

Odebrałam wynik testu na poziom A2. Napisałam na 80%. Zasadniczo to powinnam być zadowolona, zważywszy na ilość czasu jaki mogę na naukę poświęcić. Jak się zaprę to nawet godzinę, z czego 50 min to zadania domowe. A gdzie powtórki??? Poszły i utopiły się w Renie.
Na dodatek w dniu wczorajszym nauczyciel znów miał coś do mnie, z tym że nie wiem czy personalnie, czy narodowościowo. Najpierw czepił się ogólnie procentów-że każdy wie najlepiej na ile chce zdać. Po raz kolejny przypomniałam mu, że jako jedyna na 22 osoby pracuję i to na zmiany.
A on mi na to, że jego nic to nie obchodzi. Zgrzytnąwszy zębami, powstrzymałam w zarodku ciętą ripostę, a to z uwagi że była w języku ojczystym. Po germańsku bym się zapluła. Potem stwierdził, że i tak mam najlepiej, albowiem mówię w języku europejskim,na co ja odparłam, że przepraszam że nie urodziłam się na Dalekim Wschodzie a w europejskiej Polsce i spojrzałam na niego ciężkim wzrokiem. Ciężki wzrok już raz widział, więc z lekka zdeprymowany dodał, że dukanie mowa jest git, pisanie i czytanie tudzież, a jedynie gramatyka leży martwym bykiem z jednej strony, z drugiej zaś jest świetna, czyli nic nowego. Potem dodał, że arabski, kurdyjski i tygeryjski to stare języki i są bardzo trudne, zaś germański młody to łatwiejszy. O polskim nic. Jak zwykle. A jeszcze później spakowałam się i wyszłam, bo nie miałam chęci słuchać dalszych wywowdów, a i do arbajtu był już wielki czas. Znów jest malowanie trawników...


Do napisania się z Państwem:-)




A to prosz Państwa jest  Ren w jesiennej poświacie widziany z pagórka nad moim domem



niedziela, 23 października 2016

Kotlet mielony po germańsku

Kotlet mielony po polsku jaki jest, każda wie. Czasem smaczny, czasem mniej, czasem nawet przypalony. Ale zawsze zjadliwy. Mój pierwszy zrobiony własnoręcznie miał dodany chleb zamiast bułki, bo uznałam że pieczywo to pieczywo-żadnej różnicy nie będzie. Cel dodawania pieczywa był mi bliżej nieznany, po chlebie dowiedziałam się, że musi być bułka, żeby kotlet był bardziej "puchaty". Minęły lata, poznałam swoją przyjaciółkę Wsóweczkę pochodzącą z Podlasia i okazało się, że tam do kotleta dają chleb. Koło się zamknęło. Lata mijały, kotletów smacznych, bądź trochę mniej przewinęło sie w moim życiu sporo razem z ziemniaczkami, mizerią, bądź buraczkami mniam mniam. Znów minęło lat parę i do kotletów zaczęto dodawać różności: a to ser żółty, a to pieczarki, a to kaszę mannę z kapustą... Wciąż smacznie choć troszkę inaczej. A jeszcze bardziej potem wyjechałam do Germaii...
Pierwsze zderzenie z germańską kuchnią miałam zaraz po przyjeździe. Chłop zabrał mnie do tureckiej kurczakowni. Kurczaczek byłby przepyszny, gdyby nie tona albo dwie soli. Jedząc go miałam wrażenie, że jem sól łyżkami. Zwaliłam winę na Turków, bo kto to widział tyle solić?
Potem był problem z grochówką-groch kupiłam w ruskim sklepie, boczuś i kiełbaskę w germańskim. Ugotowałam, przyprawiłam jak zawsze, podałam na stół i wylałam do klo. Zupy nie dało się zjeść, bo była za słona. Uznałam, że to ja zbyt hojnie sypnełam solą. Potem kupiłam polskie kiełbaski w ruskim sklepie i fasolka po bretońsku dla odmiany była super. Potem był spotkanie przedświąteczne, znaczysie obiad w restauracji i... znów miałam problem ze zjedzeniem. Wszystko było za słone!!!!
Kolejne próby z germańską gotową żywnością oświeciły mnie, że oni z jakiegość powodu tak mocną solą-pewnie zamiast sztucznych konserwantów. Zaczełam gotować jedzonko wymagające wędlin całkowicie bez soli, bo to co było w tych wędlinach zupełnie wystarczało. A najlepiej jednakże z polskich, bo i smak i konsystencja są po prostu genialne. Czasem zjadamy coś w mieście, ja jednak wolę swoje własne. Uznałam, że na przemysł nie ma rady-musi być przesolone i już. I tak sobie żyłam w błogim solno/konserwująco/przemysłowym przeświadczeniu aż do zeszłego tygodnia.
Koleżanka z mojej zmiany poinformowała mnie, że zrobiła kotlety mielone i na pauzie sobie zjemy. Taki handel wymienny-ja się z nią owockami dzielę, ona pochrupajki różne przynosi. Tym razem przyniosła własnoręczne kotlety mielone. Z papryką czerwoną. Wyjęła je z torebki, odwinęła z folii sreberkowej i zaczęła wcinać. Kiwnęła do mnie ręką, co bym się poczęstowała. Zrobiłam co moje i podeszłam do niej. Bez żadnych obaw, wszak jedzonko domowej roboty było. Chwyciłam kotlecika w dłoń, zatopiłam w nim zęby i... z trudnem powstrzymałam się przed natychmiastowym jego wypluciem. Kotlecik był konsystencji pasztetu, z kawałkami bułki w środku, ale jak smakował-nie wiem. Nigdy nie jadałam mięsa z solniczki. Aż do dziś mię otrzącha, jak sobie pomyślę. Na moje kubki smakowe sól jest germańską potrawą narodową.

Smacznego Państwu:-)

środa, 19 października 2016

Olaboga

właśnie mię oświeciło, że już dwa miesiące minęły odkąd się uwywnętrzniłam. 
Najsampierw to dochodziłam do siebie po chorobie. Potem chciałam się z kursu wymiksować i nawet udało mi się przekonać do tej idei właścicielkę szkoły, niestety wysłała mnie  do nauczyciela, a ten sprytnie wjechał mi na ambicję i... zostałam. Nie osiągnę tego co sobie założyłam, bo jak wiadomo czasu brak, po za tym metoda "wielokrotnych powtórzeń" na mnie nie działa. Ja potrzebuję metody "na dzięcioła" znaczysię kuć ile wlezie. Niemniej jednak coś tam w głowie mi zostaje i pomalutku tycimi kroczkami idę sobie językowo naprzód. W następny poniedziałek zaczynamy poziom B1-wtedy dowiem się jak mi poszedł A2, bo mieliśmy test sprawdzający.
Po drodze zakończyłam wszelkie możliwe badania: holtery, kardiologi, badania wysiłkowe, krew na choróbska wszelakie i nawet rezonans na bolącą głowę-niewiadomo co mi jest:(.
Nie wiadomo z jakiego powodu padam na ryj, bo zabawę z diagnozowaniem zaczęłam w maju-wykryto li i jedynie skaczące ciśnienie i zapisano tabletki, po których puchną mi nogi. Padła delikatna sugestia, że to z powodu menopauzy i że hormony pewnie by pomogły. Hormony nie pomogą, bo przy nadciśnieniu nie wolno, o czym poinformowałam panią doktor w sensie, że wiem. Nic nie powiedziała. Po rezonansie wpadłam na ścianę, taką miałam karuzelę w głowie, z tym że oprócz karuzeli i kostniaczka nic więcej tam nie było he he. Więc jedziemy na paracetamolu i naproxenie jak dotychczas w zależności od nasilenia bólu. W kwestii bólu to od cudbucików roboczych przypałętała mi się chyba ostroga piętowa, bo pięta daje ostro popalić.  1-go listopada idę do ortopedy, ciekawe co wymyśli. Mam plan jeszcze na gienia i na tym zakańczam diagnostyczną rozrywkę, bo mam jej po kokardy. Zajmuje tylko czas, którego nie mam, a nic z tego nie wynika.
Wiem co mi nie jest :))))

A w Lorch zaczyna się najpiękniejsza pora roku...




niedziela, 11 września 2016

Po dwóch tygodniach kursu. I po następnych dwóch bez

Z żalem stwierdzam, że porwałam się z motyką na słońce:(. O ile po "nocce" jakoś tę naukę ogarniałam, chociaż oczywiście kosztem snu, o tyle w następnym na "popołudniówce" już nie. Nauczyciel leci z materiałem jak szalony robiąc po trzy rozdziały tygodniowo. Wynika to z tego, że za dużo czasu poświęcił swoim uczniom na początku. Bo przez pół roku mniej więcej robi sie trzy poziomy. A że godzin jest 600 do wypracowania, to wychodzi mniej więcej po 200 na poziom. Ja przyszłam na po 300 godzinach i zaczęliśmy dopiero A2, a gdzie czas na B1? Dlatego ten szaleńczy galop. A ja niestety po odrobieniu tony zadań domowych nie mam już czasu na powtórki, no chyba że spać będę po 4 godziny. Co właśnie robiłam. Niestety nie mam już lat dwudziestu i takie wytrzymałościowe eksperymenty już nie dla mnie. O czym przekonałam się na własnych płucach i oby nie -sercu. Teraz akurat sezon urlopowy w pełni. Ludzi mało, więc pracy więcej. Zaczęły boleć mnie kark i ręce, ale pomyślałam sobie, że to z nadmiaru arbajtu, potem że wilgotno tutaj, to pewnie romantyzm mnie chwyta, potem zaczęłam przypominać buraka i piekła mnie twarz i oczki jakieś takie szkliste były-to se znów wytłumaczyłam, że dziób piecze od słońca, no bo zaczyna inaczej operować, a oczki szkliste ze zmęczenia sie znaczy z niewyspania. I tak sobie było do zeszłej niedzieli. Wstałam cija rano, kawę wypiłam, śniadanie spożyłam i w okolicach obiadu ścięło mnie z nóg. Ruszywszy szczątkami intelektu popełzłam po termometr i zdziwko mnie było ogarnęło-38,5.
Skądjakdlaczego? Zapodałam sobie paracetamol i łóżku zaległam. Zalegałam tak godzinę, dwie, trzy, pół dnia, a gorączka odejść nie zamierzała. Podejrzenie padło na termometr, że zepsuty, ale zmierzony na okoliczność NM wykazał stan normalny. Temperatury oczywiście. Znaczy sie to ja taka gorąca. I z tego gorąca nie wychodziłam przez cały poniedziałek, więc chwyciwszy za kark Anetkę (germański dobrze zna), co se oko kantem szafki podbiła, poszłyśmy do dochtorki. Zajrzała mię w nos, w ucho i gardło i orzekła, że trzy dni zwolnienia. Ja jednakże jestem czepliwa w kwestii swojej astmy, poprosiłam o sprawdzenie czy płuca w porządku. No i nie były. Dostałam antybiotyk i tydzień leżenia w łóżku. I sie okazało, że przechodziłam grypę. Poszłam do  kontroli i powinnam zostać w domu jeszcze tydzień, ale nie zostanę z przyczyn finansowych oczywiście. Za to muszę pojechać do stolycy do kardiologa i pulmonologa. I zaś kolejny tydzień, kiedy nie będę mogła iść na kurs. Więc na tę chwilę zapominam o lepszej pracy i nadal pozostaję aktywnym członkiem swojej fabryki w charakterze językowego głąba. Z kursu na ten moment rezygnuję. Bo jak napisała mi wczoraj jedna taka znajoma, że czasem człowiek więcej chce, niż może.A ja chciałam za dużo.

Do napisania się z Państwem

niedziela, 21 sierpnia 2016

Będzie przydługo, bo na zapas

Jest taki wynalazek germański, może w innych krajach obcych też, ale tego nie wiem, któren nazywa się kurs integracyjny. Rozrywka trwa trwa 600 godzin czyli około 6 miesięcy, potem dochodzi 60 godzin tzw. Orientierungkurs, którego nie wiem jak przetłumaczyć nazwę, żeby dobrze oddała sens, a na którym uczy się podstaw historii, prawa i kultury germańskiej, a całość zakończona jest egzaminem na poziomie B1, jak się oczywiście ten egzamin zda. O tym kursie dość mętnie usłyszałam zaraz po przyjeździe, że trzeba to przez urząd pracy załatwiać, no to polecielimśmy z niemężem do tutejszego UP, tonę papierów dostaliśmy do wypełnienia, których oczywiście kijem nie tknęłam, zawieźliśmy je do naszego brokera ubezpieczeniowego, co po germańsku jest maklerem, Theo będący za młodu Teodorem rzucił okiem, papiery zabronił wypełniać, bo w krótkich abcugach mogłam dostać propozycję powrotu na ojczyzny łono, kazał lecieć do ratusza, bo w ratuszu te kursy mają, niemąż poleciał, przyniósł grubą książę po germańsku, w której owszem kursy były, z tym że np. kucharskie, albo układania kwiatów, poleciał nazad do ratusza, opiórkał pracownika, że kursy ukrywa, pracownik zaprzysiągł się na wszelakie świętości, że nic nie ukrywa, i boszebroń rasista nie jest i że wszystko w grubej książce jest. No to ruszyłam szczątkami ęnteleku, wlazłąm na taką jedną stronę co to gruba książka kazała wleźć, włączyłam tłumacza i tak oto znalazłam kursy integracyjne.
Wydrukowałam wniosek, polecielimśmy 70 km w jedne mańke do kolegi niemęża, co to germański dobrze zna, coby papier wypełnić, kolega wypełnił, wysłałam, po dwóch miesiącach dostałam odpowiedź z papierem do wypełnienia, jadąc już na oparach ętelektualnych, papier podpisałam bez wypełniania, co się po fakcie okazało słusznym uczynkiem i po kolejnym miesiącu dostałam zgodę na uczestnictwo, ważną dwa lata. Dla wyjaśnienia dodam dlaczego mi tak na tym kursie zależało-ano 1 godzina zegarowa kosztuje 1,2 ojro, a nie 6-10. Było się o co starać. Znalazłam szkołę w Wiesbaden, poleciałam na test kwalifikacyjny i tam uznali, że całe A1 mam w palcu, to heja od A2 bedziem lecieć edukacyjne. W głupocie swej pękałam z dumy, żesz taka wyedukowana germańsko jestem. Test był w maju, kurs miał się zacząć we wrześniu. Niestety ja w nim udziału już brać nie mogłam, bo niemąż zachlał, a ja ze strachu przed brakiem kasy znalazłam sobie swoją obecną pracę, która całkowicie wykluczała codzienne dojazdy, no bo przecież na zmiany jest. Potem samodzielnie coś tam dziubałam z pomocą lektora po dwie godziny w tygodniu i coś tam się naumiałam. W październiku miała ruszyć szkoła u mnie w mieście, ale Persjanka (mieszkanka Persji to Persjanka?) która to organizowała, tak zaczęła kręcić z godzinami, że nic z tego nie wyszło. Odpuściłam sobie nadzieję, że uda mi się ten kurs skończyć, bo czas leciał, a ja pracy zmieniać nie mam zamiaru póki co. W maju kolega z pracy powiedział, że u niego w budynku właścicielka organizuje taki kurs, to ja w te pędy papiery w dłoń i poleciałam pełna nadziei, że może w końcu się uda. Trzeba też dodać, że uczestnictwo w tym kursie jak sie go już zacznie jest obowiązkowe i wszelkie nieobecności należy solennie z papierem  usprawiedliwić, a ja przecież jak mam pierwszą zmianę, będę raczej bardzo nieobecna. Uczestnicy kierowani prze tutejszy UP w przypadku nieusprawiedliwionej nieobecności mają stopniowo obniżany, a następnie całkowicie zabierany. Więc papier doniosłam z pracy dlaczego mnie nie będzie i tak 13 sierpnia o godzinie 8 rano całkiem nietypowo jak na Germanię, bo to sobota była, kurs napoczęłam. I wygląda to tak-schodzę z nocki, śpię około 1,5 godziny, wstaję, lecę na 4 godziny do szkoły, wracam po 12, lecę z kundlem na spacer, śpię około 3-4 godzin, wstaję, tak z 1,5 godziny uczę się, prysznic, coś na ząb i do pracy na noc. Druga zmiana będzie wyglądać następująco-pobudka około 5,30, nauka, prysznic, do szkoły na 8, potem biegiem do domu, spacer z kundlem, lekko spóźniona polecę do pracy (mam zgodę), wrócę po 21, nauka ze 2 godziny, spać pójdę około 24, rano pobudka o 5,30 ... Pierwsza zmiana to czas na powtórki i przerobienie materiału z poziomu A1, bo jak się okazało duma z zeszłego roku pękła jak balon, bo niewiele umiem. I tak do 21 grudnia.


Uczestnicy kursu

Jestem jedyną Europejką. Są Syryjczycy co zrozumiałe, Irakijczyk i Erytrejczycy. Tych ostatnich najbardziej się boję. Zimą atakowali Anetkę, która wieczorem czekała na swojego ojca, bo razem pracują i mieli nockę, a i ja przed nimi zwiewałam o 5 rano. Można ich poznać po tym, że są czarni i maja fryzury jak sprężyny.Mój sąsiad też chodzi i na szczęście nie odzywa się do mnie. Dopóki siedziałam sama, wszyscy trzymali sie ode mnie z daleka, niestety kurs z nazwy integracyjny tejże integracji niejako wymaga, bowiem są ćwiczenia, które trzeba robić w grupach. Po dwóch dniach takich ćwiczeń ze strony jednego z uczestników padła propozycja wspólnego zamieszkania. Byłoby to może śmiesznie, gdybym tak bardzo się ich nie bała. Ostatnio 15 letnia córka mojej koleżanki wieszała pranie, jeden z azylantów stał bezczelnie na środku ulicy i onanizował się. Zero wstydu. Patrzył na tę dziewczynę, patrzył na ludzi wokół i jechał do końca. Wezwana przez sąsiadów policja oczywiście nie dojechała na czas, bo w mojej wsi nie ma posterunku. Niestety nie są to odosobnione przypadki. Ci ludzie nie dość, że są w większości analfabetami, co słychać jak czytają, to jeszcze trzeba ich uczyć takich podstawowych rzeczy jak to, że toalety są osobno dla kobiet i osobno dla mężczyzn i że nie sika się po ścianach, tylko do pisuaru, który poniekąd w kawałku ścianą jest. Akcja miała miejsce w sobotę. Czego nauczyciel uczył ich wcześniej, aż boję się pomyśleć. Są niechlujni i aroganccy. Moje ślicznie wypieszczone germańskie miasteczko zamieniło się w śmietnisko. Wszędzie leżą porozrzucane śmieci, bo po co do kubełka wrzucać? Co najgorsze niektórzy z Germanów uznając, że mają dość swojej porządności i sprzątania po innych też przestali to robić. Np sprzątać po swoich psach. Tyle gówienek psich na ulicy to ostatni raz widziałam w Polsce niestety, bo u naszych rodaków sprzątanie po własnym kundlu wciąż jest powodem do wstydu.Nie u wszystkich oczywiście. Zaś w kwestii mojego sąsiada-przestał być nieśmiałym uchodźcą-jest butnym cwaniakiem i panem świata.
W sobotę po zajęciach, kiedy wracałam ze szkoły, u niego pod domem wystawione były stoliki i krzesła, pełno ludzi tarasowało wąski chodnik ( u nas mają po 60 cm), wrzaskom i krzykom nie było końca. Od strony "podwórka" wystawia sobie krzesełko, siada i pali coś w rodzaju śmierdzącej fajki, po której ma mętne oczy i dziwne zachowania. Na zajęciach mają w doopie innych uczestników, gadają głośno i w te i nazad wysyłają smsy, oczywiście nie wyciszając telefonów. Po czterech dniach nie wytrzymałam i zwróciłam im uwagę, bo nie dało sie już wytrzymać. Jedyne szczęście w nieszczęściu to to, że nie jestem jedyną kobietą, bo na 21 uczestników jest nas. I tak mój wyczekiwany kurs zamienił się w nieoczekiwaną porażkę.A i w kwestii sąsiada-wcześniej widziałam jego żonę w chustce, dziś ona i jeszcze jedna kobieta wyszły z domu całe na czarno, łącznie z rękawiczkami, a to oznacza, że oni są radykalni niestety. Cieszę się, że mam kundla...


Do napisania się z Państwem-za jakiś tydzień

sobota, 20 sierpnia 2016

Dramat,sensacja, akcja i reakcja :-))))).

Pańśtwo wybaczo przydługie milczenie, ale padam na ryj w sposób nieodwołalny w 99%. Ten jeden to se właśnie mogę odwołać. Padanie zakończę w grudniu, mam nadzieję, że z wynikiem pozytywnym. Zostawię na następny post informację co i jak.

Do dzisiejszego posta natchła mię Pantera i jej post pt. Nudno nie jest.
Miałam co prawda mniej latania, ale rozbuchaną wyobraźnię całkiem taką samą:)))))

Wyobraźmy sobie sobie idylliczną trasę autową, biegnącą wzdłuż Renu, o właśnie taką


(faceta albo facetkę filmowałam przez dobre pół godziny, bo wyczyniał takie cuda za kierownicą, że w razie wu, chciałam mieć dowód. Uspokoił/a  się dopiero jak pasendżer zobaczył/a, że filmuję)

Zatem jedziemy sobie, ci po stronie pasendżera czyli ja podziwiają widoczki, zwalniamy bo wykopki-znów dygresja: Germanie są miszczami wykopków. Odkąd tu jestem kopią cały czas. Do wyboru ma się tę prześliczną równą drogę z widoczkami,po której jechać nie wolno bo wykopki właśnie albo hardkor w postaci wijącej się dżmiji w górach. A bywa bardzo często, że i dżmija ma swoje objazdy po miejscach, do których słońce nie zagląda. I zamiast jechać pół godziny do miejsca zatrudnienia, jedzie się ze dwie w jedną mańke. Rozrywkę na co dzień uskutecznia niemąż. Ale do brzegu jak pisze Klarka, bo już jak Forrest Gump jestem już na morzem.

Zatem tym razem było to tylko zamknięcie jednego pasa. Jak wygląda zamknięcie, widzimy na zdjęciu poglądowym. Stajemy przed żółtym paskiem i czekamy na zmianę świateł. Auta stają grzecznie jedno za drugim w mniej więcej jednej odległości-kierownice wiedzą jak to wygląda he he.
I potem mniej więcej tak samo jadą sobie dalej. To jedno auto stało jednak inaczej...

Było to sobotnie wczesno wiosenne popołudnie ubiegłego roku. było dość chłodno, czasem tylko słońce wyłaziło zza chmur W celu uzupełnienia zawartości lodówki musieliśmy udać się do sąsiedniego miasteczka z dużą ilością sklepów o dyskontowych cenach. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy. Pierwsze wykopkowe światła (te na zdjęciu) minęliśmy dość szybko, bo bez kolejki. Drugie-krótką chwilę później, na trzecich kolejka była jak po papier toaletowy za czasów komuny.
Co dziwniejsze ludzkość czekała po dwa cykle świetlne, zanim ruszyła. Znaczysie coś tę ludzkość mocno korkowało. Zbliżywszy się w końcu w okolice świateł, zobaczyliśmy zdumiewającą scenę-wściekli kierowcy mijali dużego Sprintera, jak się okazało nasz korek, najpierw z wściekłością machając sobie dłonią przed oczami i złorzecząc w kierunku tego samochodu  ( jak awarię miał powinien wystawić trójkąt ostrzegawczy,włączyć światła awaryjne, machać jak szalony ręcyma, rozpalić ognisko, tańczyć taniec z szablami, jezioro łabędzie-no robić cokolwiek, coby innych ostrzec i po kłopocie),by po chwili zahamować gwałtownie w zdumieniu i i takim to stanie odjechać dalej. A że ludzkość ma to do siebie, że ciekawska jest, w zdecydowanej większości inni robili tak samo, dokładając przy tym swoją cegiełkę do koreczka. Albo koreczek. Niemąż zza zakrętu zobaczył mniej więcej trzy miejsca przed tym busem do żółtej linii, zatem złorzeczyliśmy i my. Stało się jednak tak, że w oczekiwaniu na zielone musieliśmy zatrzymać się przed tym busem. Staliśmy tak długo albowiem jak wszyscy przed nami czekaliśmy aż to auto ruszy, a po za tym to są światła przed przeprawą promową więc mają długi cykl. Stoimy sobie zatem, niemąż złorzeczy, mi już przeszło, wkurzam się dla odmiany na niemęża bo ile można słuchać o tym samym, gdy nagle słyszę stukanie.
Słuch mam znakomity-w dziecięctwie miałam iść do szkoły muzycznej, ale było za daleko i nie miał mnie kto wozić, tramwajem oczywiście i tak upadła mi światowa kariera, zaś pracowe badania sprzed miesiąca wykazały, że słuch mam taki, że niektóre młodziaki takiego nie mają. Znaczysie inne rzeczy mi się sypią-przewody słuchowe  nie. Do brzegu wrrrr.

-W silniku coś stuka-poinformowałam niemęża, bo on przygłuchy
-Co ci stuka-zapytał on
-Mi nic, w silniku- mówię.
-Nic nie stuka.
-No stuka, posłuchaj.
-Nic nie stuka.
-Stuka, głuchy jesteś, to nie słyszysz.
-Masz zwidy, nic nie stuka.
-Zwidy to ty masz, wiadomo dlaczego-mówię już na dobre rozzłoszczona. Zrób coś, bo pociągiem będziemy wracać jak coś rypnie.
 Pociąg jako ostateczny argument przekonuje niemęża, że coś trzeba zrobić, bo się baba nie odczepi, Wyłącza radio i wtedy stukanie słychać już jak dla mnie bardzo wyraźnie. Tak wyraźnie, że nawet on je słyszy.
-No stuka-informuje mnie on
-No przecież mówiłam baranie, że stuka-mówię z satysfakcją. W końcu mam dobry słuch co nie? :))))
-Ale to raczej nie w silniku stuka-mówi on w zamyśleniu.
-Mi jest obojętne w czym stuka. Jak w aucie coś stuka, to się kłopoty szykują, jak byś nie wiedział.
Zacukany niemąż słucha przez chwilę, a że półgłuchy to nie na wiele się zda, po czym wyłącza silnik. I wtedy do stukania dochodzą krzyki. Otwieramy okna i krzyki słychać wyraźnie-ktoś wrzeszczy hilfe, hilfe (pomocy, pomocy). Zyskuję pewność, że to nie auto, bo jakby auto wzywało pomocy, to byłby dramat dla auta i dla mnie he he,
-Trzeba sprawdzić, co to-mówię ja
-Siedź na doopie, bo sobie kłopotów narobisz-mówi on,
-Mam to w doopie-mówię ja i wysiadam z auta. Na zewnątrz krzyki i stukanie słychać już bardzo wyraźnie i wiadomo, że dochodzą ze Sprintera. Moja wyobraźnia karmiona sensacją począwszy od Kapitana Żbika, skoczywszy na najnowszym Cobenie pracuje już od dłuższej chwili pełną parą. Z całą pewnością w tym samochodzie są ofiary porwania, albo przemytu, pewnie jakaś inna grupa przestępcza postanowiła ich sobie sobie przywłaszczyć, zastrzeliwszy uprzednio obsługę samochodu, potem poleciała po inny samochód, co by zawartość przeładować i zbiec czem prędzej. Zbliżyłam się do samochodu, szybko sprawdzając, czy nie ma dziur po kulach-nie było. Pewnie zastrzelili obsługę i uciekli, bo obsługa była ważna, nie "towar"-pomyślałam sobie. Ostrożnie zbliżyłam się do szoferki z obawą, że zobaczę tam zakrwawione zwłoki, zajrzałam i zamarłam... I tu ponownie dygresja:doskonale zdaję sobie sprawę, że gdyby coś takiego miało miejsce, to jest to bardzo ruchliwa droga i ktoś dawno by zawiadomił policję i byłaby ona tam już z pierdylion razy, zamykając drogę na wiele godzin. Nie piszę jednak o logice po fakcie, a o wyobraźni przed.
Wracajmy jednak przed szoferkę. Jak wiemy, zajrzałam do niej i zamarłam, bo... szoferka była całkiem pusta! I zrozumiałam zdumienie ludzi przejeżdżających obok, bo spodziewali się w środku ludzia, co to śpi, jest pijany, dłubie w nosie, no robi cokolwiek, ale jest. A tam nikogo nie było!
Powstrzymałam wyobraźnię i podeszłam do drzwi.
-Hallo-powiedziałam mało inteligentnie, bo to raczej rodzaj przywitania
-Hilfe, hilfe i coś tam jeszcze(czego nie zrozumiałam)-odpowiedział mocno zachrypnięty męski głos.
-Roztwieram drzwi-rzekłam do niemęża
-Poczekaj, na wszelki wypadek wysiądę-odparł on i na wszelki wypadek wysiadł.
Roztwarłam drzwi i wyskoczył na mnie szaleniec. Rzucił się na mnie z dziki okrzykami, zaczął ściskać i całować po rękach, po nogach nie zdążył, bo w tym samym czasie ruszyła mi wyobraźnia i interweniował niemąż, odrywając ode mnie szaleńca. Szaleniec dla odmiany rzucił się na niemęża z tym, że już bez całowania, coś tam gulgocząc po germańsku. niemąż się roześmiał i coś mu tam odpowiedział, więc facet oderwał się od niego i ponownie rzucił na mnie. Zwiałam do własnego samochodu, przezornie blokując drzwi, bo moja wyobraźnia wyprodukowała obraz faceta, co to dostał ataku szału, a jego współpasażer zamknął go w bagażowni i poleciał po kaftan i obsługę kaftana oraz całkowicie ignorując fakt możliwości wezwania pomocy przez telefon przez współpasażera szaleńca oczywiście.
Zatem faceta przystosowało przy moich drzwiach, szarpnął za klamkę, nie dał rady otworzyć, bo jak wiadomo, zablokowałam drzwi, zagulgotał ponownie do roześmianego niemęża, ten mu coś odpowiedział, facet roześmiał się również (matkoicórko szaleństwo jest zaraźliwe i przeszło na niemęża, a on podatny-pomyślałam sobie), spojrzał ma mnie z sympatią i już spokojnie, ukłonił się, pomachał ręką, wsiadł do swego samochodu i odjechał, a my za nim, bo akurat było zielone.
-Co to było i dlaczego pozwoliłeś mu rzucić się na mnie drugi raz? Chromolę takiego obrońcę. Na diabła mi facet, co pozwala innemu rzucać się na mnie w niewiadomym celu, i jeszcze na dodatek śmieje się przy tym? Nie widziałeś, że się bałam? -wściekła na tego bałwana zarzuciłam go pytaniami.
-Bo nie było czego się bać i sam mu pozwoliłem-odparł on
-Pozwoliłeś???? POZWOLIŁEŚ???????
-No bo zapytał, czy może.
-Co może-rzucić sie na mnie?????
-Nie rzucić, podziękować.
-Podziękować? Za co?
-Za to, że masz dobry słuch.
Rany boskie rozmawiam z kretynem-pomyślałam i opanowując żądzę mordu, bo w końcu jak idiotę zabiję, to się niczego nie dowiem, zażądałam szczegółowych wyjaśnień.
Otóż okazało się, że facet był przedstawiciel handlowym. Ktoś przed nim ostro zahamował, w związku z czym on zrobił to samo, usłyszał jak mu coś spadło, to wysiadł sprawdzić czy wszystko ok. Otworzył drzwi do bagażowni, faktycznie coś tam spadło, wlazł do środka, a że nie zablokował drzwi, to wiaterek zawiał, majtnął drzwiami i one się zatrzasnęły. A że w środku nie ma klamki, to nie mógł wyleźć. Stukał i wołał już ze dwie godziny. Więc jak go wypuściłam, to rzucił się na mnie z radości, a drugi raz, bo mu niemąż powiedział, że on sam nic nie słyszał i pewnie inni ludzie też nie, bo silnik, radio i zamknięte okna skutecznie wszystko głuszyły. I że gdyby nie mój fenomenalny słuch, to pewnie siedziałby zamknięty jeszcze dłużej. No to facet powiedział, że musi mi podziękować jeszcze raz i dlatego rzucił sie na mnie po raz drugi. A po drzwiami śmiał się dlatego, że niemąż wyjaśnił mu, dlaczego je zablokowałam.

Do napisania się z państwem:)



sobota, 6 sierpnia 2016

Śmieciowy problem

Może Wy coś wymyślicie, bo ja dziś wymiękłam:(
Od mniej więcej dwóch miesięcy mieszka w moim domu syryjska rodzina. Ja rozumiem, że w Syrii śmieci się nie segreguje, rozumiem też, że oni po germańsku nie rozumieją, bo sama tak mam. Nasza wynajmująca ma w nosie wszelkie problemy z nimi, bo jak powiedziała niemężowi pieniądze za czynsz nie śmierdzą, szczególnie te z socjalu, bo to on za nich płaci i dlatego wynajęła im mieszkanie. Z całą resztą radźcie sobie sami. Póki co są to cisi i niekłopotliwi ludzie, z tym że mają problem śmieciowy. Zaczęło sie od kubełka z bio. Niemąż zobaczył w nim plastikowe tubki po silikonie. Jako że późny wieczór to był, zawiązałam mu kłapiący dziób, coby spać dał, a rano wzięłam w dłoń żółte worki i zeszłam na dół. Zapukałam do drzwi, otworzyła mi żona w chustce, zapytałam czy ona po germańsku tego tam, ale nie-męża zawołała, co to po germańsku też nie bardzo, ale więcej niż ona. Przywitałam się grzecznie i dałam mu żółte worki. Zdziwił się cokolwiek, bu mu ludzi różne rzeczy dajo, ale żółte worki to nikt.
Rzekłam, że to worek śmieciowy na plastiki i zawlekłam go do śmietnika. Wyciągnęłam brązowy kubełek, pokazałam palcem, że to plastikowe do żółtego worka, a tu... i w tym momencie pan radośnie zakrzyknął "essen" czyli jedzenie. Z lekka ogłuszona kiwnęłam głową, bo skoro wie, to po jakie licho pchał te tuby po silikonie budowlanym gdzie nie trzeba? Chyba że żrą ten silikon i cała reszta jest bio, a ja o tym nie wiem. Po czym wskazując kubełki prawidłowo określił, co w którym ma być.Ucieszona, że problem tak szybko mam z głowy, wróciłam do domu, jednakże po głowie  wciąż tłukła mi się się myśl, że z szarym kubełkiem może być problem, bo pan określił jego zawartość na "wszystko". Minęło kilka dni i wydawało się, że sytuacja została opanowana. Nie na długo jednak, bo panu popirtoliły sie kubełki i na na mój widok wskazywał jakiś i pytał o zawartość. No niestety za każdym razem się mylił, jednakowoż jak już na wstępie napisałam, pewne rzeczy rozumiem-cierpliwe go poprawiałam. W zeszłą sobotę oddając się nielubianej rozrywce w postaci sprzątania klatki schodowej, zobaczyłam, że do kontenerka od papieru wkłada plastikowe opakowania po zabawkach. Znów poleciałam na dół, znów pokazałam gdzie trzeba to wyrzucić czyli, że do żółtego worka. Pan przeprosił, a ja w poniedziałek dorwałam pracującego ze mną Syryjczyka i poprosiłam o sporządzenie listy co i gdzie wyrzucać, pełna nierozumnej nadziei, że moi sąsiedzi potrafią czytać, bo wielu z nich, to niestety.analfabeci. Kolega stwierdził, że on nie napisze, bo sam dobrze nie wie, odpuściłam sobie zatychanie, podyktowałam co trzeba i po powrocie z pracy kartkę zapisaną robaczkami, zaniosłam sąsiadowi. Na szczęście czytać potrafi i aż mu się twarz uśmiechnęła, że ktoś tak bardzo postarał się dla niego i że on już teraz rozumie co i jak. Mnie jednakowoż głupie przeczucie nie odpuszczało, bo znów coś za łatwo poszło i dziś rano głupie przeczucie w postaci kłapiącego dziobem niemęża, oznajmiło że w szarym kubełku ze "wszystkim" znajduje się a jakże żółty worek z plastikami chyba w charakterze wisienki na torcie i na nic innego nie ma już miejsca. Więc wymiękłam, bo jak  wytłumaczyć, że "wszystko" nie dotyczy plastików, a żółtego worka nie wpycha się do żadnego kontenerka, ino trzymie osobno? Bo ja już nie mam pomysłu...


Pomyślicie pewnie że się czepiam. Niestety jeśli panowie śmieciarkowie podczas odbioru śmieci zobaczą, że w kontenerku znajduje się nie to , co powinno być-nie odbiorą go i zostawią do przesortowania. Jeśli zaś nie zauważą, to w sortowni dość precyzyjnie potrafią określić skąd dane śmieci zostały odebrane i wystawią mandat. Oczywiście nie po pierwszym razie, tylko po kilku. Oni nie zapłacą, bo z czego, sąsiadka z dołu też nie, bo ona samodzielnie już śmieci nie produkuje, zostaniemy tylko my. A niby dlaczego mam za kogoś płacić? A że mandat przyjdzie, to pewne na 100%, o czym boleśnie przekonali sie nasi rodacy, co to mówili "żebyleniemiecniebedzieichuczyćjakśmiecisortować", po czym teraz sortują aż miło i na dodatek innych przestrzegają.

piątek, 5 sierpnia 2016

Pinda z rejestracji i wątróbka ze złota

Pinda z rejestracji to bliska kuzynka Klarkowej pindy z poczty. Babsztyl jest wstrętny. Nie wiem, czy tylko dla Polaków, czy ogólnie dla obcokrajowców. Za każdym razem kiedy odwiedzam panią doktor jestem zmuszona do rozmowy z nią, a ona z całym okrucieństwem na jakie ją stać, stara się ośmieszyć mnie przy innych pacjentach. I niestety udaje jej się to. Na co dzień jakoś mi idzie-według moich Germanów mówię lepiej, niż niejeden Polak przebywający tu długo. Przy tej babie zapominam języka w gębie, mam sucho w ustach i tracę głos. Dziś załatwiła mnie na cacy-odwołano mi rezonans podobno z powodu awarii maszyny, potem dzwonili że skierowanie jest źle wystawione i coś z nim trzeba zrobić. Powiedziałam o tym mojej pani doktor, ta się wściekła, że chcą zmienić jej zalecenia i kazała strasznemu babsztylowi umówić mi nowy termin. A babsztyl na jakieś tam pytanie powiedział do słuchawki, że pacjentka ani słowa nie mówi po niemiecku. I z milusim uśmiechem powiedziała, że ktoś do mnie zadzwoni po południu. No i oczywiście nikt nie zadzwonił, no bo skoro żadnego słowa nie znam, to po jakie licho dzwonić? Wrrrrr

Niemąż wypatrzył był świeżą wątróbkę. Zażyczył sobie na posiłek.Jako że on mi tonę owoców zakupuje, to se rzekłam, że nie będę ta co ryje i wątróbkę mu zakupię. Z tej co ryje. Ryjem. Podejszłam do lady, pokazałam paluchem, zapytałam jak to się nazywa, bo jak co nowe dla mnie to zawsze pytam, a że wątróbka ze złota chociaż zasadniczo ze świni była pokrojona w cudne plastry, to se trzy takie zażyczyłam, pan zapakował, podał mi, zerknęłam na cenę, nie przyjęłam do wiadomości, drugi raz zerknęłam, zatchło mnie z wrażenia, nieśmiało zapytałam czy aby pan sie nie pomylił, no niestety nie, wzięłam wątróbkę ostrożnie niczym najcenniejszy skarb w dłonie i popełzłam w kierunku kasy, złorzecząc pod nosem na ustalacza ceny. Nie wiem ile teraz kosztuje w Polce wątroba wieprzowa, ale tu zapłaciłam więcej niż za wołowinę, albo łososia. Od dziś niemąż wątróbkę dostanie jako nagrodę za dobre sprawowanie raz w roku. Jak zasłuży na ten raz. 17,90 za kilogram...





czwartek, 4 sierpnia 2016

Dodatek do przodków

Czytaczka Gocha zasugerowała w komentarzu, co by poszukać rodzinę ze zdjęć, no bo kto sprzedaje zdjęcia. Niestety to jest smutna część opowieści o zdjęciach przodków, o której nie chciałam pisać.
Niemniej jednak dopiszę. Chodziłam po tym placu, oglądałam stare rozpadające się albumy, oprawione w tłoczoną skórę, gdzie każde zdjęcia miały swoje prześliczne ramki. I było mi smutno.
Smutno bo coś, co powinno być przechowywane w rodzinie i przekazane dalej, jest wystawione na sprzedaż. Niestety tu w Germanii tak jest, nie zawsze oczywiście, że jak umiera starsza osoba, spadkobiercy odnawiają dom czy też mieszkanie. I zlecają firmie remontowej całkowite opróżnienie lokalu z dokładnie wszystkiego. I jest im całkowicie obojętne co sie z tymi rzeczami stanie. Albo też w lokalnej gazecie ukazuje się ogłoszenie, że ktoś skupuje stare zdjęcia, monety, medale i takie tam. I właśnie w takie sposoby zdjęcia trafiają na pchli targ. Te zdjęcia są przyklejone do sztywnych kartoników, pewnie po to, żeby można je było sobie postawić na jakiejś półce. I brak na nich jakiejkolwiek informacji adresowej. Jest tylko to, co widzieliście w poprzednim poście.
U mnie te zdjęcia zawisną na ścianie i będą podziwiane, tak jak na to zasługują. Chociaż niekoniecznie całymi dniami... :-)))

niedziela, 31 lipca 2016

Portret przodków

Niedziela czwarta rano. Normalnie za jakąś godzinę kundel parszywiec będzie ściągał człowieka z łóżka waląc ogonem w co popadnie.Ale nie tej niedzieli. Tej właśnie niemąż był uprzejmy spać tylko trzy godziny, co przełożyło się na poranne niemyślenie i propozycję zasadniczo miłą, z tym że nie o czwartej rano.
Śpisz?-zapytał
....
Śpisz?-zadał ponownie idiotyczne pytanie, bo niby co można robić o czwartej na ranem?
Już nie baranie-warknęłam z głębi zaspanego jestestwa, nie siląc się na nawet minimum uprzejmości.
Czego chcesz?
Jedziemy na flohmark?
Rozum ci odebrało? (tylko mniej wyszukanie)
Jedziemy?
Człowieku jest czwarta rano. Oddal się (tylko mniej wyszukanie).
Niemąż zamknął się z lekka urażony, a ja ponownie udałam się w objęcia Morfeusza, nie na długo jednak, bowiem o siódmej ponownie padło pytanie:
Jedziemy na flohamark? No obudź się, jedziemy?
Jedź sam, na diabła ci jestem potrzebna i tak nie mam pieniędzy, a jeszcze na dodatek nie mam pomysłu co by tu kupić. Daj spać.
(Zasadniczo bardzo staram się nie przywiązywać do rzeczy i dlatego nie bardzo chętnie bywam w miejscach, w których mogłabym coś znaleźć. I przywiązać się)
No pojedźmy, ramę bym kupił do obrazów. Wiesz, że mam zamówienie na obraz. A po za tym co będziemy robić całą niedzielę.
Spać na ten przykład-odpowiedziałam i zwlekłam się z łóżka.Po wychlaniu porannej kawy i dokonaniu ablucjów, przyodziałam się przystojnie i rzekłam do siedzącego w pozorowanym zamyśleniu niemęża, że możemy jechać.
Ale nie chce ci się jechać-zapytał on z miną cierpiętnika.
No nie chce- odparłam.
To może nie jedźmy-zaproponował on.
Noszkarwasztwasz facet czy cię pogiełło (tylko mniej wyszukanie)? Zawracasz mi doope od środka nocy i teraz pytasz czy nie jedziemy????????

Pogoda piękna, więc pełno ludzi i straganów. Na pchlim targu można kupić prawie wszystko. Prawie , bo prawdziwie zabytkowe różności to na innym. Profilaktycznie tam nie jadę, bo ciężko byłoby mi stamtąd wrócić. Naburmuszona łażę zatem za niemężem i mamroczę inwektywy pod nosem. Potem rozdzielamy się i on szuka swoich ram, a ja plączę bez celu po alejkach, patrząc czym to ludzie handlują i na kosmiczne ceny za badziew. I nagle -ojejusiu stare zdjęcie. Pytam ile kosztuje i biorę.
I dostaję amoku. Głowa mi sie wyprostowała, pierś do przodu wypła, doopa do tyłu nie musiała, błysk w oku zalśnił niczem wypolerowana na chuch łyżeczka, a i humorek zaczął również dopisywać. Po pierwszych 6 zakupionych szt., zaczęłam przebierać i już wiem, czego będę szukać następnym razem. Oprócz paru zdjęć kupiłam również cudnej urody akwarelkę, świąteczny świecznik i he he portret przodków li i jedynie męskich. Początkowa cena 40 er sprawiła, że poszłam sobie precz, jednak napotkany po drodze niemąż zaramiony po kokardę, zawrócił i wytargował przodków za dychę. Jako że przodkowie słusznych rozmiarów są, dopiero przy samochodzie przyjrzał im się dokładniej i zapytał, na co mi to. Na odpowiedź, że są starzy popukał się po polsku palcem w czoło. No ale jak miałam ich nie kupić?

















czwartek, 28 lipca 2016

Znów o ja ja (tak tak)

W języku obcym bardzo łatwo jest wejść na minę. Źle użyte słowo i człowiek ze współużależnionego staje się alkoholikiem. W zeszłym roku jak odwiozłam niemęża na germański odwyk, zostałam zaproszona na rozmowę z psychiatrą. Rzeczony psychiatra długo i z zacięciem, używając całego mnóstwa mądrych słów, których za cholerę nie rozumiałam i których dziś też pewnie bym nie pojęła, opowiadał o implikacjach dla rodziny, jakie niesie ze sobą nałóg. Mnie zasadniczo nie musiał nic w temacie mówić, bo jeszcze ja mogłabym go zaskoczyć swoją wiedzą w zakresie palety środków nadających się do znieczulenia, a od których włos by mu sie zjeżył na karku, bujny włos dodajmy.
Alkohol w Germanii jest taniusi bardzo i chyba tu wynalazków nie spożywają. Ale nie wiem i zasadniczo mam to wiecie gdzie. Do brzegu jak pisze Klarka. Dostałam gratulacje od doktorka i wzajemnie uśmiechy. Co prawda zdziwił mnie nieco nadmierny entuzjazm doktorka, ale jak dają gratulacje, to bierę. Po czym uchachachany po pachy nie mąż zawiadomił, że według tego, co doktorkowi powiedziałam, wyszło że całe życie piłam, a od czterech lat żyję w trzeźwości.

Niewinne słówko ja czyli tak. Zjesz zupę? Tak. Byłaś w szkole? Tak. Zrozumiałaś,co mówię? Tak, tak. Niby proste, a jednak skomplikowane. Kiedy odpowiada się jednym "ja" nie ma problemu, ale kiedy szybko powie się "ja,ja" nie robiąc spacji po przecinku to wychodzi nam " jaja", ale nie jak polskie jaja, tylko jak by się mówiło "ja,ja to zrobiłam, czyli że moja własna  osoba coś zrobiła, z tym że własna osoba bardzo szybko. Rozumiecie coś jeszcze? Bo ja właśnie przestaję...
No dobra. Więc w szale podwójnego potwierdzania kłapałam dziobem to ja,ja a powinnam ja, ja.
A wczoraj w nocy moi pracowi koledzy z dziką radością wybuchali śmiechem na moje wszelakie podwójne potwierdzenia, co budziło moją konsternację, albowiem azaliż i ponieważ czasy, kiedy mówiłam o czym innym niż chciałam powiedzieć zasadniczo minęły.Wczoraj bowiem uznali, że czas najwyższy pogłębić moje germańskie językowe szaleństwo. I tak prosz państwa szybko wypowiedziane ja,ja znaczy niemniej ni mniej ni więcej jak pocałuj mnie w miejsce, gdzie plecy kończą swą szlachetną nazwę, tylko mniej wyszukanie. 
Państwo teraz widzo jakie mam problemy:))).

Do napisania się z Państwem

niedziela, 24 lipca 2016

Letnie niemanie łazienki-zakończenie

W czwartek magik nr 2 powrócił po jakiś 40 minutach, zabrał się za robotę i o godzinie 12 zostawiwszy po raz kolejny suszarkę, co by ściany nadal osuszać, zapowiedział kolejną wizytę na piątek. W piątek uznałam, że skoro przychodzili cały czas o 8.30 to co będę wstawać wcześniej, niestety oni w liczbie szt.3 przyszli o 7.20. Z rozwianym  rozczochranym włosem zleciałam na dół, zobaczyłam trzech facetów spoglądających na mnie jak na wariatkę, zatkało mnie na chwilę, bo na grzyb aż trzech, odetkałam się, zapytałam czy do mnie i wpuściłam ich na górę. zabrali się ostro za robotę. Oczywiście zrobili przerwę śniadaniową wszyscy naraz, wrócili około 10, przyszedł czwarty, ale pisząc za Joanną Chmielewską nie był to brydż, więc czwarty nie pomógł, zapytał czy mają czas do 12, dość idiotycznie zapytał, bo wiedzieli to od początku robót, oddalił się, trzech panów pracowało w pocie czoła do 11.30. Po czym zawiadomili mnie, że skończyli. Ucieszona wpadłam do łazienki, a tam...brak drzwi do kabiny. Zapytany o nie  jeden z panów, znów z łagodnym zarezerwowanym dla szaleńców uśmiechem, wyjaśnił, że nie mogą tych drzwi zamontować, bo...silikon musi wyschnąć. Zdławiłam w sobie żądzę mordu i zapytałam, kiedy to dokończą. W poniedziałek rano oczywiście. W poniedziałek rano nie, bo pracuję na pierwszą zmianę-rzekłam zza zaciśniętych szczęk. Pan znów uśmiechając się łagodnie odparł, że przekaże wiadomość i dodał co by do jutra brodzika nie używać, ani bosze broń nie myć. Po czym oddalili się godnie. Znów zdusiłam w sobie chęć mordu w postaci otwarcia drzwi i wypuszczenia Reksia, bądź zepchnięcia ich z kręconych schodów.W poniedziałek nikogo nie było, we wtorek też nie, w środę niemąż pozostał w domie i w przeciągu 20 minut drzwi zamontował-sam jeden dodam. A mili panowie w liczbie dla odmiany dwóch pojawili się dopiero w czwartek o 16. Pogoniłam ich.

To nad czym tylu fachowców pracowało w pocie czoła przez cztery dni jest widoczne w postaci brodzika i jaśniejszego paska glazury. Metalowe obramowanie to drzwi do brodzika, do których przyjechało dwóch fachowców he he


A jakbyście uważali, że się czepiam i przesadzam, to prosz bardzo zdjęcie z ostatniej soboty-mała elewacja po drugiej stronie ulicy:


I pięciu (5) panów niezbędnych do tej pracy-jeden przy elewacji, pozostała czwórka z boku


czwartek, 14 lipca 2016

Letnie niemanie łazienki cz.II

We wtorek przed samym wyjściem do pracy pojawił się specjalista nr 3, któren okiem fachowym rzucił na kąt w łazience i zapowiedział się na jutro.Zapytany przy okazji o której będzie się uprzejmy pojawić, odparł że Morgen (rano). Przymuszony do bardziej konkretnego określenia czasu, stwierdził, że będzie 7.30-8.00 rano. Ok zwlekę się bladym świtem i będę oczekiwać magików.
Przy okazji magika nr 3 Reksio zrzucił mi laptopa na podłogę. Ze stołu. Biedak zaplatał się w kable, jak leciał gryźć intruza. Wiatrak mi za głośno chodził, no to teraz jest cicho, bo zasadniczo nie chodzi wcale. Ale do brzegu jak pisze Klarka. W związku imperatywem higienicznym nakazałam niemeżowi nabycie czegoś dużego i plastikowego, co mogło pełnić funkcje balii. Pierwszą wersją była wanienka dla dzieci, która zaraz po remoncie wylądowałby na strychu, jednakże niemąż dokonał szczątkowego myślenia i zakupił pojemnik plastikowy na różności, co to pod łóżko się wsuwa. Myślenia zabrakło na uzupełnienie kompletu przykrywą , pomimo sugestii pracownika sklepu, żeby to uczynić. Niemniej jednak zaposiadywuję aktualnie balię na kółkach, co to nada się do późniejszego wukorzystania i moje stanowisko kąpielowe wygląda tak:

Oczywiście nie biorę wody z toalety, a umywalki, bo mi tam leci ciepła :-)))).
Moja łazienka ma szerokość dwóch takich balii i nijak się ma do apartamentu przecudnej urody, który na ten przykład zaposiadywuje mój Sister. Apartament łazienkowy mojego Sistera jest tak duży i piękny, że nawet w przypadku większej ilości gości, spokojnie można tam rozłożyć materac i człowiek wygodnie się wyśpi, a nawet będzie miał super, bo do wszystkiego blisko :-)))
Do brzegu, do brzegu!
Na drugi dzień dane mi było poznać, co znaczy germańskie Morgen . Zasadniczo samo Morgen to jutro, ale am Morgen to rano, tak mniej więcej do 10.00. Niestety Germanie lubią sobie skracać zdania, co dla uczącej się ofiary bywa dosyć męczące. Niemniej jednak o ile dla magika nr 3 Morgen było rankiem, o tyle dla magika nr 4 okazało się jutrem. I tak rzeczona 4 raczyła przybyć do mnie w okolicach 10.30, wlazła do łazienki, zadzwoniła do szefa, szef nakazał pstrykanie zdjęć (na własne rodzone uszy słyszałam, bo głośnomówiący telefon był), zdjęcia zostały napstrykane, czwóreczka wyszła z łazienki i ze słodkim uśmiechem zapytała, o której wychodzę do pracy, bo on by to dziś może zrobił, z tym, że musiałabym zostawić go samego. Powstrzymałam dłoń i germańskie bala bala* cisnące mi się na usta, zadzwoniłam do niemęża, bo rozumienie tego, co mówił czwóreczka przekraczało moje zdolności, niemąz pogadał i jego też zatkało, w miedzy czasie czwóreczka żądał uwolnienia zamkniętego psa, bo się biedak meczy, on go widział, to taki słodki pies, co ostatecznie zdecydowało, że zostawienie faceta samego w domu nie byłoby dobrym pomysłem. Umówiliśmy się zatem na jutro czyli dziś. Chciałam doprecyzować o której, dodałam nawet "cirka" (około), nie dało rady. Było Morgen i już. Jak już wiemy z tego posta Morgen ma dwa znaczenia, zatem nie wiedziałam dokładnie, o której jutro ktoś raczy się pojawić i czy w ogóle. W tym samym czasie aktualny zleceniodawca niemęża usłyszał jego rozmowę i z lekka się zdżażnił. Tu muszę dodać, że istnieją dwa odrębne gatunki Germanów: tych których znam ja i tych których zna niemąż. Ci których znam ja to kombinatorzy, drobne złodziejaszki (wynoszą z firmy różne rzeczy) i zasadniczo leniuchy, ci których zna niemąż to porządni i praworządni ludzie z  co to Ordnung muss sein (porzadek musi być). Do maja tego roku uznawałam, że ci od niemęża to bez mała mityczne jednorożce, jednakowoż w maju poznałam Polaków z Berlina, którzy potwierdzili istnienie jednorożców, natomiast dzielą Germanów na tych z NRF (jednorożce) i tych z DDR (to jak ci moi). Ja pierdziu, miało być o łazience.
Więc żdżażniony zleceniodawca nakazał niemezowi natentychmiastowy telefon do naszej wynajmującej z informacją, że jak nie zaczną robić zaraznatentychmiast naszej łazienki, to my wyprowadzamy się do hotelu oczywiście na jej koszt, bo to skandal i poróbstwo brak łazienki w lecie. Z resztą jak niemąż chce, to on sam zadzwoni i poda stosowne paragrafy. Niemąż nie chciał, sam zadzwonił, postraszył, otrzymał solenne obietnice poprawy i tak dziś o godzinie 8.30 przyszedł ponownie magik nr 2.  Skuł resztki po starym brodziku, poinformował mnie, że musi nowy brodzik zamontować wyżej, dowcip o niezbędnych schodach wziął na poważnie, posprzątał i wyniósł gruz i mniej więcej po godzinie pracy pracy zawiadomił mnie, że idzie śniadać. Dosłownie. W germańskim można powiedzieć, że się je śniadanie na dwa sposoby: pierwszy normalnie, że "jem śniadanie", a drugi że "śniadam". W związku z powyższym, wiem, że dziś nie skończy, bo na pytanie czy chce kawy albo herbaty, odpowiedział, że nie bo sobie kupi. Czyli polazł do cukierni, co tu jest całkiem normalne.
Ja wychodzę do pracy o 12.15. Super po prostu.



* Puknij się w czoło, kuku na muniu itp. Wyobraźcie sobie, że machacie komuś dłonią na pożegnanie. Teraz tę dłoń odwróćcie i stroną wewnętrzną przybliżcie do twarzy tak mniej więcej na wysokość nosa i pomachajcie sobie przed tym nosem jak na pożegnanie, mówiąc przy tym bala, bala.
Potem już można bez bala, bala, samo machanie wystarczy. Tak mi się to spodobało, że wzięłam sobie na własność:-)).


wtorek, 12 lipca 2016

Letnie niemanie łazienki

Zimowe niemanie jakoś by przeszło-warstewka brudu jako dodatkowa cieplna izolacja prosz bardzo. Ale letnia?
Po tym jak mi po raz drugi zmywarka umarła całkiem na śmierć i mus było ją z kąta wywlec, stwierdziłam w/w kącie hodowlę penicyliny. Idąc tropem, nowe siedlisko znalazłam za szafką w przedpokoju. Niemąż przymuszony do dokonania obględzin stwierdził po opukaniu glazury wew łazience, że winę ponosi ona (glazura nie łazienka), bo w niektórych miejscach  ma pusto. Zawiadomilimś naszą wynajmującą, został wezwany specjalista nr 1, któren uznał, że to wina po pierwsze primo zużytego silikonu wokół brodzika, po drugie primo brodzik jest cały zardzewiały i mus go wymienić. Na delikatną sugestię, że może jeszcze glazurę by tegotamtenten obejrzał, popatrzył mi pobłażliwe w biust i nic nie powiedział. Dopuszczam myśl, że nie zrozumiał mnie, albo biustu nie usłyszał, bo zasadniczo damskie cycki nie mówią. Tak na marginesie pierwszy raz w moim życiu facet nie gadał ze mną tylko z moimi cyckami:-))). Ale do brzegu jak pisze Klarka.
Silikon został wymieniony i założeniu wilgoć na ścianie miała się zmniejszać. Niestety mokra plama na ścianie była jak doopa w pewnym wieku-zamiast sie zmniejszać, coraz bardziej rosła. Hodowla penicyliny pojawiła się ponownie. Zrobiłam fotkę, wysłałam do wynajmującej, a ściany po raz kolejny spryskałam specjalnym anty hodowlanym sprejem. Dziś zawitał specjalista nr 2, zdemontował kabinę i brodzik, któren jak się okazało jest dobry, wstawił ustrojstwo do osuszania i poinstruował, że maszynerię należy wyłączyć, jak na wskaźniku będzie 2,6 % max czegoś tam.
W tej chwili jest wciąż 30%. Gdyby to obeschło jak należy, jutro nowa glazura i za dwa dni można dokonywać ablucjów-jeśli jutro nie będzie wymaganych 2,6 %, to się zapłaczę:(. W Renie nie można się myć, bo za wartki i głęboki. A po zapłakaniu- się pochlastam. Czy cuś :-(((


niedziela, 10 lipca 2016

Ja, ja (tak, tak)

W moim miasteczku wśród imigrantów z Europy najwięcej jest Rumunów. Na widok kobiety w opiętych na siedzeniu dresach można z 90 -procentową pewnością stwierdzić, że to Rumunka.
I tak przyszła do nas do pracy Nikoleta. Coś tam mówiła, coś tam rozumiała. Według "moich" Germanów nawet mi do piet nie dorastała w czasach kiedy zaczynałam. Być może dlatego, że jak nie rozumiałam, co mówią (do dziś nie rozumiem), to nie odpowiadałam na pytanie czy rozumiem, że rozumiem, tylko że nie rozumiem he he. Nikoleta niestety rozumie czy nie, na wszystko odpowiada ja, ja.  Maszyna się zepsuła-ja, ja, musisz bardziej uważać-ja, ja, masz brudne majtki -ja, ja... Przykłady można mnożyć. Czasem zastanawialiśmy się, czy ona aby tzw. głupa nie rżnie, bo momentami wyskakiwała z takim zdaniem, że nas wszystkich zatykało-że umie. Jedyne co sprawiało, że wiedzieliśmy, że nie wszystko rozumie, to to że kiedy było bardzo trudno, to wzywali Rumuna Daniela, co po germańsku biegle gada. Tło macie. Mój germański i germański Nikolety to hmm katastrofa raczej. Przyszła do pracy nowa Rumunka Marija, co to nawet głupiego danke nie potrafiła powiedzieć. I żeby było zabawniej-trafiła do mnie, do pary. Ludzie to był codzienny horror!. Jak takiej wytłumaczyć, co ma robić? I jak? Wołałam więc co oczywiste właśnie Nikoletę. I tak ja próbowałam wyjaśnić o co kaman, pokazywałam palcem, ona tłumaczyła i w założeniu miało iść. Nie szło. Bo o ile towar wkładać do kartonu Maria wkładała jak trzeba, o tyle ile, jakich i dlaczego tak etykiet na karton nakleić trzeba, już pojąć nie mogła. Latałam po swoim polu, obrabiałam też cudze, a kobiecie nie szło. W końcu żeby nie było więcej problemów, postawiłam babę do pakowania, posegregowałam etykiety, pokazałam palcem gdzie i ile kleić i uznałam, że na chwilę mam spokój. Niestety za moment rozległo się wołanie Janka Shreka pt. Edita chono tu (po germańsku oczywiście). Edita z wywalonym jęzorem poleciała, zobaczyła o co krzyk i ze zgrzytem w zębach, pianą na ustach, potem na czole i wszędzie oraz mordem w oku nazad zawróciła i durnej babie wymachała ręcyma pytanie, dlaczego nie zrobiła tak jak pokazałam? Wskazała palcem na Nikoletę. Wzięłam Mariję za wszarz i poleciałam do do tamtej upiornej baby. Moim ekhm ekhm fantastycznym germańskim pytam, dlaczego Marija po raz kolejny zrobiła inaczej, niż jej pokazałam? Ano dlatego , że Nikoleta uznała, że tak jak ona powie jest lepiej. Pytam skąd wiesz, że tak jest lepiej skoro pracujesz przy maszynach, a nie na pakowalni? I pewnie zgadniecie co odpowiedziała-no oczywiście ja, ja.Wykonywana przeze mnie praca naprawdę nie jest skomplikowana-trzeba tylko pamiętać co, komu, ile i w jakiej kolejności nalepić na zapakowany karton. Albo sobie to przeczytać. Albo jak się dwóch pierwszych czynności nie posiada, to po prostu patrzeć, o czym ludzie machają. No:-)

A tak na marginesie nie rozumiejących nic a nic. Wcale nie jest mi do śmiechu. Obok mnie zwolniło się w marcu mieszkanie. Stało puste do końca czerwca. Niestety nasza wynajmująca podpisała umowę z "socjalem" i wynajęła mieszkanie uchodźcom. Mieszkają od wtorku i już są pierwsze problemy-kubełek na odpady bio-niemąż wyniósł rano śmieci, patrzy a tam plastiki-panowie śmieciorkowie nie wezmą tego kubełka i zostawią do sortowania i niby kto to ma zrobić? W piwnicy (zbiorczej) mieliśmy narzędzia, bo latanie z różnymi rzeczami na górę i na dół, było z lekka niewygodne-do tej pory piwnica stała otworem i nic się nie działo, a teraz narzędzia zostały sobie wzięte, jak również miotła i szufelka. Oni nie mówią po germańsku wcale, więc jak im wytłumaczyć segregację śmieci i prawo własności? Do mojego raju zakradł się dżmij :(

czwartek, 23 czerwca 2016

Szlachetne zdrowie... część II

Reksio wciąż ok-tym razem będzie o mnie.

Jak już wspominałam, padam na ryj. Padam na ryj tak bardzo, że za malutką chwileczkę będę się czołgać. No to uznałam, że czas pójść do dochtora. Poszłam do germańskiego, bo polska zgermanizowana dochtorka 14 km dalej leczy czarami homeopatią i maślanką w wannie, a że wanny nie mam, to mnie nie wyleczyła z niczego. W czary  homeopatię też nie wierzę, a w szczególności w pamięć wody. Ale do brzegu jak pisze Klarka.
Idąc do dochtora wzięłam ze sobą Anetkę prawie bliźniczkę, bo urodzona tego samego dnia co ja, z tym że parę godzin i 24 lata później. Anetka w przeciwieństwie do mnie germański zna biegle.
Powiedziałam że głowa mnie boli, na dowód pokazałam swój tomograf-wszystkich teraz boli głowa-usłyszałam, ale tomograf w sensie opis przetłumaczę rzekł dochtor. Padam na ryj i wiecznie zmęczona jestem i problemy z koncentracją mam-wymieniłam dodatkowo. Biedaczek zacukał się, zapytał czy mam problemy z tarczycą, na co odrzekłam że może mam ale nie wiem, że mam.
Dostałam skierowanie na badania i termin kolejnej wizyty. Zrobiłam te badania, w przelocie zastanowiłam się, gdzie ciąg bo były z lekka od czapy, ponownie wzięłam Anetkę i poszłyśmy odwiedzić doktorka po raz drugi. Obejrzał wyniki, zlekceważył bardzo wysoki cholesterolu któren sam w sobie może być wysoki, jeśli dwa inne parametry w komplecie są dobre, jednakowoż parametrów nie było, olał wysoki stan zapalny, bo to może być od zęba, drwiąco zapytał co jeszcze mi dolega. Nieśmiało odrzekłam że wątroba mnie łupie. No to na usg mnie zaprosił, pooglądał i rzekł, że nic mi nie dolega. Po czym stwierdził, że powinnam znaleźć coś, co mnie uszczęśliwa. Jestem szczęśliwa-odrzekłam. Na co on, że powinnam znaleźć jakieś hobby (chyba w przerwach pomiędzy padaniem na ryj, a pracą), np spacery-ja na to że pracuję fizycznie i z kundlem dodatkowo latam, on że może jazda na rowerze, na co ja uparta sztuka rzekłam, że rower mnie zdecydowanie unieszczęśliwi. Dochtor bezradnie rozłożył ręce, kręcąc głową nad uporem durnej polskiej baby, a ja w charakterze starej hipochondryczki opuściłam jego gabinet. Anetka dziwnie się na mnie cały czas patrzyła, więc wyjaśniłam jej, że albo sprzęt usg jest do doopy, albo diagnosta. Mam na lewej nerce torbiel wielkości kobyły i żeby jej nie zobaczyć, trzeba się naprawdę postarać. Cóż przełknęłam gulę w gardle i pozostałam z padaniem na ryj. W tzw. międzyczasie przyszła do niemęża na tatuaż żona kolegi z pracy. Se o chorobach pogadałyśmy jak to kobiełki i wyszło, że ona też ma problem-z nagła słabła i nietomna bywała. Wylądowała w szpitalu w Wiesbaden, porobili jej wyniki i kazali z nimi iść do rodzinnego. Poszła do koleżanki mojego dochtora, która po wnikliwej analizie w/w wyników doszła do wniosku, że owa kobiełka ma ni mniej ni więcej a...depresję! I zaleciła więcej szczęśliwości. Młoda kobieta matka małych bliźniaków dopiero wtedy "dostała" depresji i została z pytaniem co dalej. Ludzie jednakowoż gadają między sobą i okazało się, że w Wiesbaden jest młoda polska lekarka, powszechnie zwana "psem gończym", a to dlatego, że zaciekle tropi choróbska, skutecznie je eliminując.I tak mojej koleżance na pierwszy rzut oka w wyniki stwierdziła silną anemię. Szpital, żelazo i kobietka jak nowa:-). Uznałam zatem, że jako stara hipochondryczka pójdę i ja. Poszłam.
Najpierw było przesłuchanie na okoliczność chorób w rodzinie, morfologia i siuśki i wyznaczenie terminu szczegółowych badań.
Byłam dziś. Usg takiej jakości, że nawet człowiek nieobeznany zobaczy wyraźnie swe wątpia:-) Szczególnie że patrzy w telewizor rozmiaru połowy boiska umieszczony na suficie. Potem było ekg, pomiar ciśnienia na obie ręce naraz i to dwa razy, bo oczom druga pani doktor nie chciała wierzyć (172/102), i przyszedł czas na próbę wysiłkową. Pedałowałam na strasznym rowerku podpięta pod mnóstwo kabli. Co chwilę mierzono mi ciśnienie i w którymś momencie pani doktor zaczęła się dopytywać, czy aby na pewno dobrze się czuję. Że pytała po germańsku uznałam, że nie bardzo rozumiem, ale zgodnie z prawdą odrzekłam, że padam na ryj, tylko znacznie grzeczniej. Kolejne ekg i sapiąc jak lokomotywa zlazłam z rowerku. Nazad do mojej pani doktor na wysłuchanie. I słyszę, że wyniki są dobre, że cholesterol z przyległościami za wysoki i mus pa pa zrobić mięsku, a przywitać zielsko, że prochów żadnych nie da, bo najpierw dieta, że wątroba lekko powiększona i ma złogi cholesterolowe, ale dzięki pracy fizycznej w fabryce robię jej dobrze, wątrobie znaczy i ogólnie jest ok. I padła sugestia, że może do gienio i HTZ. A póki co na próbę wit.d na miesiąc. Przełknęłam gulę, czując się ponownie starą hipochondryczką, kiedy do pani doktor dotarły moje sercowe badania. Mruknęła pod nosem, że musi sobie to wydrukować, poleciała po papier, wróciła, popatrzyła i mówi, żebym z gieniem i HTZ dała sobie póki co na wstrzymanie. Bo lewą komorę serca mam znacznie powiększoną i nieunormowane ciśnienie. W związku z powyższym padanie na ryj jest całkowicie usprawiedliwione. Za tydzień całodobowy pomiar ciśnienia, za dwa echo serca.
I powiem szczerze od razu mi lepiej:-)

środa, 22 czerwca 2016

Asertywność w praktyce czyli hurtowa odpowiedź na komentarze

Dziewczyny jesteście kochane, że mnie tak bronicie:-).
Niemniej jednak komentarz Anonimowej Iwony zrozumiałam jako sarkazm i ironię czyli nie chwal się sukcesami, bo najlepiej jest jak ci się źle wiedzie. Że narzekasz na chłopa? Nie narzekaj, bo inne mają gorzej albo o zgroza nie mają chłopa wcale. To nie był atak tylko sarkastyczna dobra rada. Moim zdaniem:-). Tak na marginesie Anonimowa Iwono skąd wiesz, że raz na dwa tygodnie chodzę na kawę i ciacho za całe 4,60 w miejscowej cukierni? No skąd? :-)))

W kwestii moich znajomych-można ich podzielić na trzy grupy:
1. ci którzy zazdroszczą kasy i życia na emigracji
2. jak napisała Głodny Owoc-ci którym byłam do czegoś potrzebna
3. tacy dla których moje sukcesiki są niewygodne, bo kiedy mi było źle, mogli sobie myśleć, że im jest lepiej, a teraz co?

Tzw. normalny człowiek nie potrzebuje nauk o asertywności, ponieważ ją ma i stosuje niejako automatycznie. Wyznacza granice w kontaktach z innymi ludźmi zupełnie nieświadomie i nie pozwala się krzywdzić. Osoby w jakiś sposób zaburzone muszą się tego nauczyć. To trudne do zrozumienia, niemniej jednak tak jest. Muszą nauczyć, że niepowodzenie nie jest porażką, że mają prawo do radości i nie będą za to ukarane. Że jeśli jakiś plan zawali się, trudno trzeba wymyślić inny.
I jedno z najtrudniejszych dla mnie zadań-nie projektować przyszłości, nie wymyślać czarnych scenariuszy, po prostu żyć.
Osoby współuzależnione uwielbiają być potrzebne i są łase na pochwały, zaś krytyka wpędza je w czarną dziurę. I tu dochodzimy do punktu nr 2-kiedy przyszłam na terapię, słyszałam od terapeutki i dziewczyn, że jest silna. Jakie silna-ja tylko sprawiam takie wrażenie! Stopniowo maleńkimi kroczkami zaczynałam wierzyć w to, że może to prawda i szybciutko dałam się w manewrować  w rolę podpory, czyli bycia potrzebną i krytyki nie słyszałam żadnej. Wyjechałam, zatem stałam się zbędna-trzeba zawisnąć na kimś innym. Jednak dla mnie wyjazd był najlepszą z możliwych rzeczy jakie mogły mi się przytrafić. Dla przykładu-byliśmy w zeszłym roku na spotkaniu AA i tam usłyszałam, jakie to niemąż ma szczęście, że cały czas ma wsparcie. Mignęła mi w głowie myśl jaka to jestem fantastyczna i wogle, wogle, za chwilę włączyło się zdrowe myślenie pt. noszkarwasztwasz a mnie kto takie wsparcie dawał? Właśnie tak to działa u osoby współuzależnionej-musi się bardzo pilnować, żeby nie wrócić w utarte koleiny.
I punkt 3-były takie osoby w moim życiu, które wręcz syciły się moimi niepowodzeniami. Same dzięki temu mogły czuć się lepiej. I nagle ja przestaję robić za ofiarę losu, to dawaj deptać po mnie, niech nie ma takiego humorku dobrego, niech wraca tam gdzie była.
I tego mnie nauczyła Ewa-że będą ludzie, którym bardzo oj bardzo nie będą podobać się zmiany, które we mnie zachodzą,m że będą próbowali zmusić mnie do dawnych zachowań. Jak im się to nie uda, to albo zrozumieją, że tak jest ok, albo odejdą. I myślę sobie, że w tej całej sytuacji oni po prostu odeszli. Co zasadniczo jest z korzyścią dla mnie, bo lepiej nie mieć nic, niż mieć byle co.
A teraz Państwo pozwolo , że udam się dokonać ablucjów przed pracowych w umywalce, albowiem azaliż i ponieważ hydraulik zabronił używać prysznica do jutra rano. Aktualnie to jest prawdziwy dramat;-)
Do napisania się z Państwem:-)




poniedziałek, 20 czerwca 2016

Z nowości...

to dziś odebrałam przedłużenie umowy do kwietnia następnego roku, chociaż liczone od października, w sensie umowa podpisana dziś, ale ważna od 01.10.16. Germańska pomysłowość w zakresie umów o pracę wciąż mnie zdumiewa. I tak prosz państwa będę panią pakowaczką przez następny rok. Nawet nie miałam żadnych obaw w zakresie czy przedłużą, czy nie-takich głupich jak ja, co to szanują pracę nie ważne jaka jest, łatwo nie wypuszcza się z ręki. Więc arbeit macht frei und krank jak dodał germański kolega, całkowicie nie rozumiejąc mojego czarnego poczucia humoru.
Dla tych co nie wiedzą, bo germańskiego nie znajo-praca czyni wolnym (wiadomo gdzie napisane) i chorym.

niedziela, 19 czerwca 2016

Nie wiem, jaki mam dać tytuł-chyba po raz kolejny dziekuję Ci Ewo

Ewa to była moja pierwsza terapeutka. Ile pracy we mnie włożyła, dopiero teraz widzę. Nie zawsze byłam jej wdzięczna i nie zawsze chciałam to dostrzec. Ale dzięki jej pracy, dziś daję sobie radę. Nie jakoś, tylko tak jak trzeba.

Często wracam z pracy tak bardzo zmęczona, że pod prysznicem łzy same lecą mi z bólu, Bolą mnie ramiona, kręgosłup, siadają kolana, a stopy mam bezpowrotnie załatwione przez buty robocze.
Poprzez prace zmianową mam rozregulowany cały system dobowy. Łatwo byłoby się poddać i pogrążyć w objawach depresji. Jednak comiesięczna wpłata wynagrodzenia na konto, a potem kolejny minus w moim zadłużeniu sprawia, że przypominam sobie, dlaczego warto tak sic męczyć. Bo spłaciłam drugie z moich kilku zadłużeń. Przede mną te największe.

Przeżywam tez kryzys emigracyjny-to nie mój kraj, nie mój język, nie moi ludzie. Bywa że ze zmęczenia zupełnie nie rozumiem, co do mnie mówią-kompletna pustka w głowie:(. I chociaż mam już miłe panie, które kiedy wchodzę do miejscowej apteki, albo cukierni witają mnie uśmiechem i pamietają, co zawsze kupuję-to te panie nie mają na imię np. Zosia, Bożena, Halina, a Juta, Helga czy Gabi. Nie moje:( Męczy mnie szukanie polskiego lekarza, żeby zrozumiała co mówi. Bo zdrowie też mi wysiada. Życie na obczyźnie jest naprawdę trudne i nawet mój permanentny wydawałoby się optymizm czasem nie daje rady.

Jakiś czas temu zadzwoniłam do koleżanki z Ostrowi-nie usłyszała tego cou mnie dobre i złe, usłyszała ile zarabiam. I powiedziała, że teraz to jestem ustawiona. Tyle ojro mam... Grzecznie zakończyłam rozmowę i więcej do niej nie zadzwoniłam. Taki był płacz jak wyjeżdżałam i co? I nic. Żadnego co u ciebie słychać, jak dajesz sobie radę, a u nas to wiesz coś tam się dzieje...

Zawsze starałam się mieć jak największy abonament telefoniczny, żeby mieć wciąż kontakt z bliskimi mi ludźmi. Tu w Germanii też tak było. Miałam mało pieniążka, ale znalazłam 500 minut za 15 ojro. Czasem trzeba było dokupować więcej, bo te 500 nie starczało. Bo dzwoniłam, gadałam, podtrzymywałam kontakty...
Całkiem przez przypadek zrobił mi się eksperyment. Mam telefon na abonament, bo miało być taniej. I jest, z tym że do Polski już nie. Za to mam internet w telefonie, więc wysłałam na fb wiadomość do tych wszystkich, do których jak się po fakcie okazało zawsze ja dzwoniłam, że zmieniłam numer i nie mam wcale minut do Polski. I że proszę tych, którzy mają internet w telefonie o zainstalowanie pewnej popularnej aplikacji, która w większości telefonów jest już wgrana. I co? Odpowiedź przyszła tego samego dnia od tylko JEDNEJ osoby. Swoją drogą Wsóweczko dziękuję Ci za tyle lat przyjaźni-możesz mnie zasypywać toną zdjęć każdego dnia:-)). Niestety reszta nie odpisała. Nawet zwykłego wypchaj się sianem. Nic. Jakbym wcale nie istniała. No to nie. Nawet bardzo nie zabolało. Kiedyś poczułabym się odrzucona, nic nie warta, byle jaka... Dziś mówię trudno, żyje się dalej. Nie jesteście jedyni. I za to dziękuję Ci Ewo.





czwartek, 9 czerwca 2016

Pasmo ekhm ekhm sukcesów. Germańskich

Państwo wybaczo częstotliwość pisania-zasadniczo to padam na ryj ze zmęczenia, a padanie na ryj jest czynnością bardzo czasochłonną, to i nie mam siły na pisanie. Chociaż mam o czym. W końcu listy do czegoś zobowiązują. Czy cuś. Ale ad rem
Pisałam o telefonie do naprawy internetu, niestety był to połowiczny sukces rozmówniczy, bowiem nie dogadałam się z panią w kwestii kogo słychać w telefonie.
Za to czytajcie ludzie czytajcie:
1. umówiłam się na wizytę w prześwietlarni głowowej-pani mnie zrozumiała, a ja panią jeszcze bardziej :-))
2. W Makdonaldzie sama personalnie i osobiście złożyłam zmówienie, domówiłam co mus było domówić i było to całkiem spokojne i spontaniczne gadanie:-))
3. Z Polski przyszła przesyłka. Firma kurierska była trzy razy pod drzwiami, za każdym razem wcześniej i ups nikt ich nie wpuścił, bo ja w pracy a Reksio leniwiec, więc jak mi dziś napisali, że to był ostatni dzień dostawy i przesyłka nazad do wysyłacza powróci, troszku się wściekłam. Więc Edytka myk za telefon i próbuje sprawę załatwić. Pierwszy raz podając numer się z lekka pomyliłam, bo w końcu "nul" z "nojn" może człowieka  zmylić, ale zaraz się poprawiłam i proszę ja was przesyłka jest umówiona do dostarczenia na następny wtorek na 13. No czyż nie jestem Gienisiem???
No czyż??? :-))))).
Do napisania się z Państwem

sobota, 4 czerwca 2016

Pasjans jest dobry na wszystko

Jestem beznadziejną kierownicą. Jadę, bo muszę i to nieprzesadnie daleko z uwagi na beznadziejność, której jestem świadoma. W czasach zamierzchłych niemąż jako starający się o mą rękę, przymusił mnie niejako do zrobienia kursu na prawko, opłacając mi rzeczony kurs i argumentując, że u niego na wsi się przyda. Się przydał, nie powiem, że nie. Pierwszym autem którym jeździłam i baaaaardzo się tego bałam, był mercedes A klasa. Auto średniej wielkości w sam raz dla nowego kierowcy, ale ludzie m e r c e d e s ! I to całkiem młody w przeciwieństwie do starej młodej kierownicy. Jeździłam nim zatem bardzo niechętnie z uwagi na obawy przed zniszczeniem, po czym wyjeżdżając z garażu, urwałam lusterko, na krzyk niemęża ruszyłam do przodu, na śmierć rozjeżdżając w/w proszę ja was elektryczne i podgrzewane na dodatek. Koszty wiadomo jakie.
Lęk pozostał. Potem musiałam auto sprzedać i przez jakieś trzy lata nie jeździłam wcale. A że prawo jazdy mam od 2009 minus te trzy lata, to wychodzi 4 lata jeżdżenia po głuchej prowincji i to bez przekonania. W Germanii nabyliśmy dla mnie do pracy malutkiego opla corsę, który stał trzy miesiące na parkingu, bo bałam się jeździć. W końcu zmuszona odległością do pracy, wsiadłam i pojechałam i nawet jak na moje możliwości nieźle mi szło.Niestety czas leci, przegląd się autku skończył, nowego nie dało rady zrobić, bowiem Germanie sprawdzają nie tylko cały mechanizm, ale również ogólną estetykę nadwozia i podwozia, a obie te estetyki były lekko zardzewiałe w paru miejscach, więc moja malutka corsa pojechała na ojczyzny łono, gdzie bez problemów została dopuszczona do ruchu razem z obiema estetykami. Mus było nowe (stare) auto nabyć.  Nie wiem co mi do łba strzeliło, że zgodziłam się na mitsibihi carisma, bo to wielka kobyła jest. Nic to. Auto kupione, mus było nazad do domu wracać. W mojej malutkiej corsie musiałam sprzęgło do jezdni wręcz przyciskać, więc zasadniczo siedziałam na kierownicy z uwagi na krótkie nogi. W kobyle zrobiłam to samo-fotel mocno do przodu, sprzęgło do ziemi i gaz.... Zawyłam tak głośno, że mnie chyba w Australii usłyszeli. Udało mi się ruszyć, pomachałam dłonią osłupiałemu z wrażenia ( nad moimi umiejętnościami jak mniemam) poprzedniemu właścicielowi i ruszyłam naprzód, w duchu odmawiając modlitwy do bóstw motoryzacyjnych, coby nigdzie za długo nie stać i żeby jak już, nikt nie stał za mną. Ani obok mnie. Kobyła to mocne auto. Depniesz i startujesz z prędkością światła. Noga na gazie wygięła mi się pod kątem ostrym, bo za blisko siedziałam i ciut za prędko mi się jechało i z duszą na ramieniu podążałam za niemężem, nie chcąc go z gubić z uwagi na nie zarejestrowane tablice i brak przeglądu.
 Na tę chwilę się już do auta prawie przyzwyczaiłam, kobylastość mi nie przeszkadza i nawet podoba mi się jazda w dużym aucie. Niestety dziś zostałam przymuszona pojechać na zakupy. Z trudem zaparkowałam ( z powodu braku miejsca) na błotnistym parkingu dla pań, podjechał facet, musiałam się trochę przesunąć, coby on mógł się jeszcze wcisnąć i wydawało mi się , że sięgnęłam wyżyn swych umiejętności. Nic bardziej mylnego, bo najgorsze było dopiero przede mną... Obleciałam okoliczne sklepy, przytachałam ciężkie torbiska, z torbą na mrożonki poleciałam do ruskiego sklepu, żeby kupić polskie kiełbasy, pyzy z mięskiem, pierogi, koncentrat ogórkowy i szczaw, żurek i kaszę na krupnik. Wróciłam mokra jak nie wiem co, siadłam se na siedzeniu, okno roztwarłam, zjadłam późne śniadanie albo wczesny obiad, zapięłam pasy i odpaliłam silnik. Troszku musiałam się pomotać, żeby z bagienka wyjechać, na co nadeszła starsza para i pan postanowił mi pomóc. No tak mi pomagał, że parę razy zgasł mi silnik i na dodatek ułamała się plastikowa główka od klucza... No piekło i szatani. Pan stoi i szwargocze w sposób niezrozumiały, ja spanikowana i wkurzona bo stoję w poprzek wąskiego parkingu bez mała, w końcu pan proponuje, że on wsiądzie i mi pomoże. Wsiada, parę razy odpala gaz kikutem kluczyka, zalewa silnik bezpowrotnie na czas jakiś uniemożliwiając ponowne odpalenie, każe miłej pani i mi przepchać się z powrotem na miejsce parkingowe nie zwalniając przy tym hamulca ręcznego, wysiada i mówi, że on nie wie, co się stało, razem z panią wsiada do swojego auta i odjeżdża w siną dal. Z powrotem jestem w samochodzie. Dzwonię do niemęża wiedząc, że i tak się nie dodzwonię, bo pracuje po za zasięgiem, odkładam telefon i w panice widzę, że kluczyk nie chce wyjść ze stacyjki. Kręcę nim w prawo i lewo, ale on ani drgnie. Wyjść z auta nie mogę, bo okno otwarte elektrycznie i auta też nie zamknę, bo kluczyk w stacyjce przecież... Siadam spokojnie, oddycham głęboko, żar leje się z nieba, pierogi i pyzy rozmrażają się powoli, mięsko zasadniczo zaczyna się chyba psuć... Biorę telefon, odpalam pasjansa, ogłupiam się  relaksuję się, odkładam telefon, pochylam się do stacyjki, hmm kluczyk w dół to off, wyciągam go ze stacyjki, patrzę na drania z nienawiścią, przypominam sobie co mówił niemąż o zalanym silniku, wkładam kluczyk z powrotem, delikatnie przekręcam -o matko dało radę- silnik zaskakuje, a ja bez uprzejmego dziadka na karku i bez problemów wyjeżdżam z błotnistego damskiego parkingu i z nostalgią wspominam malutką corsę. Tym autkiem  wyjechałabym od razu. Duży samochód nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej :(. A z kobyłą będę się męczyć do października przyszłego roku, bo wtedy kończy się przegląd.
 Kiedyś na kłopoty był Bednarski, dziś jest pasjans nieprawdaż :-))). Do napisania się z państwem