wtorek, 21 lipca 2015

O tym jak można zrobić dobrze kobiecie jednym zdaniem. Powtórzonym zdaniem;-)

Miejsce akcji:
hala pakowalni z fatalnym oświetleniem-lampy pamiętają jeszcze Honeckera
Czas akcji:
mniej więcej 2.30 dziś w nocy
Osoby:
ja
oraz
Sandor-Węgier w wieku mniej więcej mojego dziecięcia, któremu za pomocą słownika, dźwięków onomatopeicznych oraz obrazowych ruchów ręcyma tłumaczyłam na niemiecki polskie powiedzonko
znane jako Polak Węgier dwa bratanki... . Miało to związek z jego stwierdzeniem o więzach łączących oba nasze narody. Bystry jest i zrozumiał ekhem i nieprawdaż:-)))

Do wczoraj śmieliśmy się do siebie i z siebie zza "suszarki". Suszarka ma rozmiary  6 europalet położonych wzdłuż siebie ( w przeliczeniu na europalety oczywiście) oraz na wysokość jakieś 2 m. Stoi ich na hali 10, za nimi maszyny, razem daje to taki łomot, że rozmowa z oddalenia jest niemożliwa a i z bliska trzeba wrzeszczeć. On się śmiał, bo wiedział, że ja śmieję się z niego-pomylony ten młodzian zapodaje sobie muzykę z mp ileśtam, węgierską muzykę, śpiewając przy tym na tyle głośno, że wiadomo jaki to język oraz tańcząc. Pląsa, przytupuje, wymachuje ręcyma-no komiczny jest:-))))).
Tak się wczoraj złożyło, że pracował i na maszynach i po naszej stronie. Była nam potrzebna pomoc, bo szło dużo drobnicy plus ręczne oklejanie styropianu w kształcie rolek papieru toaletowego. Zatem Sandor latał w te i nazad pakując, to co produkował, na hali mamy jakieś 35 stopni (w nocy!), pot zalewa nam dokładnie wszystko włącznie z oczami, sami widzicie jakie warunki panowały:-))).
W związku z tym, że staliśmy obok siebie rozmowa stała się możliwa dzięki krzykom a nie wrzaskom. Sandor zadał mi pytanie czy blond na moim łbie prawdziwy czy fałszywy jest. Nie on pierwszy zadał to pytanie, więc kurna coś z tym blondem musi być na rzeczy. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że owszem maluję a mój naturalny to ciemny blond. I siwy.
Siwy?- zdziwił się Sandor
No siwy.-rzekłam ja
Niemożliwe u tak młodej osoby-rzekł on
Młodej?- głupio zapytałam ja, z trudem powstrzymując się od trzepania rzęsami
No nie masz przecież więcej niż 32-powiedział on od tyłu*
Że niby ile-zapytałam ja, sądząc że źle zrozumiałam, co jest bardzo możliwe a wręcz prawdopodobne
32- powtórzył on
Wyjaśniłam biedakowi tę drobną 16-letnią rozbieżność . Jego mina była bezcenna:-)))).
 No paczcie państwo- weszła do fabryki 48-letnia baba z bolącym kręgosłupem i menopauzą,co nie potrafi się zdecydować na żaden wariant(menopauza nie baba), wiec mam i poty rzęsiste i comiesięczne przypadłości, a wyszła nówka sztuka prawie nie śmigana :-))))
Prawdą jest też to, że dziś rano kiedy wstałam czyli o godz.14 i dowlekłam się do łazienki nie zobaczyłam w lustrze mego nowego 32-letniego oblicza, bo...nie zobaczyłam niczego. Cholerny 48-letni kręgosłup uznał, że pozycja wyprostowana nie jest dla mnie. I tyle z mej radości hre hre hre.

Tak więc miłe panie jeśli chcecie się odmłodzić, zapraszam do Lorch do fabryki styropianu, na nocną zmianę, koniecznie upalnym latem. Efekt odmłodzenia nie jest długotrwały, ale za to jaki spektakularny :-))))))

* dla tych co może nie wiedzą-w języku germańskim liczebniki podaje się od tyłu, czyli w rzeczonym przypadku Sandor mówił: 2 i 30. Moje własne 48 lat to 8 i 40. Boszesztymój jaka mądra jestem, że zgroza :-))))))

niedziela, 19 lipca 2015

Ropucha czyli jak nie odczarowałam księcia

Na fali erotycznego ekhm nieprawdaż snu o Putinie oraz jego podobieństwie do nie ukrywajmy ropuchy przypomniało mi się wydarzenie z wczesnej młodości. Otóż w pierwszej klasie szkoły średniej zamieszkiwałam w internacie. Było to doznanie nad wyraz pamiętne niemniej jednak nie o tym mowa albo pismo jak kto woli. Wśród malowniczego personelu prym wiódł Bolek. Bolek pełnił funkcję konserwatora, palacza, złotej raczki, szarej eminencji oraz jak wieszczyła krążąca po internacie plotka kochanka Pańci czyli kierowniczki. Bolek miał też cudowną cechę-jeśli polubił jakąś dziewczynę, jej życie stawało się znacznie prostsze i łatwiejsze, albowiem personel internatu z Pańcią na czele nie ustawał w pomysłach jak utrudnić i uprzykrzyć życie swoim podopiecznym.
Zatem Bolek wielbił wybranki bez żadnych podtekstów, wielbił bowiem platonicznie, ochraniał i pomagał, ale...Quasimodo to był przy Bolku niezłym ciachem. A dla nastoletniej dziewczyny uroda wielbiciela, nawet platonicznego ma znaczenie. Tak wtedy myślałam. Ale ad rem.
Wieczorne ablucje (poranne też) odbywały się w łazience czyli w olbrzymim pomieszczeniu składającym się na wejściu z kilku kabin WC oraz dalej rzędu umywalek umieszczonych po obu stronach ściany. Było ich chyba w sumie ze 20. Ilość nie ma znaczenia. Wieczorem w rzeczonej łazience oraz wucecie było wody po kostki. Każda z dziewcząt (nielicznych wyjątków nie liczę) stała przy umywalce i zwyczajnie kubkami polewała się wodą-taki rodzaj prysznica, po drodze robiąc drobne przepierki.. Pierwsze miały dobrze, bo podłoga była sucha, potem brodzenie w tej brei nie było już takie fajne. Przez dłuższy czas zastanawiało mnie dlaczego nie ma tu prysznica, bo niestety jako pierwszoklasistka należałam do drugiej grupy kąpielowej.
 Po krótkim czasie okazało się że Bolek mnie lubi, więc jako wybranka mogłam chodzić po całym internacie, co zwyczajnym mieszkankom było surowo zabronione. I tak w piwnicy znalazłam o cudzie prysznice! Osobne kabiny ze stołeczkiem i drewniana kratką do stania, naprzeciwko umywalki z lustrami. O rozkoszo- już nie musiałam brodzić w brudnej brei, tylko zażywałam luksusu samotnej kąpieli. Oczadzona tym luksusem nie zastanawiałam się, dlaczego żadna z mieszkanek tu nie przychodzi-uznałam, że za nisko w sensie w piwnicy a i rozgłaszać specjalnie nie miałam planu z uwagi na tłok jaki ewentualnie mógłby zapanować. Radość ma trwała około miesiąca. Pamiętnego dnia a była to sobota, która była moim ostatnim dniem z luksusem, zażywając prysznica poczułam, że ktoś na mnie paczy...Ten natrętny i świdrujący wzrok czułam na całej sobie. Obróciłam się i ...nikogo nie było. Zrobiło mi się dziwnie... Prysznic przestał sprawiać radość i zaczęłam się zbierać, gdy nagle usłyszałam dziwny dźwięk. Obróciłam się i wtedy go zobaczyłam...Nie nie Bolka tylko olbrzymiego wielkości 5-litrowego garnka ropucha. Ropuch szedł w moją stronę z wyraźnym zamiarem wyegzekwowania pocałunku na odczarowanie. Zaczęłam rzucać w niego czym popadło, a on widać uznał to za dziewicze przekomarzanie, bo przyspieszył skoku. Niestety odciął mi drogę do drzwi i ręcznika, więc wskoczyłam goła jak przy urodzeniu (no nie całkiem jak he he) na ów stołeczek, co stał w kabince, w dłoni dzierżąc ostatni pocisk-mydło.
Przemówiłam do ropucha, tłumacząc że ze mnie żadna kandydatka na królewnę, żeby poszukał lepszej, bo ja nie te sfery, on nie słuchał... Przymierzyłam się mydłem i trafiłam drania... Drań poczuł się rozsierdzony i jednym skokiem znalazł się przy moim stołku z wyraźnym zamiarem wskoczenia do mnie. Nie wytrzymałam napięcia i wydarłam się jakby mnie goniło stado upiorów. Krzyk na szczęście powstrzymał prześladowcę. I usłyszał go Bolek będący w kotłowni. Wpadł do łazienki i oniemiał z wrażenia-jedna z jego ulubienic stała goła na stołku i darła się jak obłąkana na widok ropuchy. A mnie widok Bolka zachwycił-w tym momencie nie wyglądał jak gorszy brat Quasimodo, a zgoła opromieniał go anielski blask. Bolek brzydki? Jaki brzydki, najpiękniejszy na świecie, no po prostu IstnyCud. IstnyCud anielskiej urody zawrócił i biegiem przyniósł wielką łopatę, na której  księciuniu,  rzuciwszy mi ostatnie pełne wzgardy spojrzenie z wysokości rzeczonej łopaty, dał się wynieść do ogrodu.
Jak się potem okazało pod prysznic nie chodzono dlatego, że często wybijało tam szambo. Trafiłam akurat na suchą porę, że wody było mało.

wtorek, 14 lipca 2015

Znów o mieszaniu będzie czyli pospożywczy koszmarek

O mieszaniu chleba dla odmiany. Starego z nowym.
Nasmażyłam ci ja kotletów biustowych. Jednego dnia pożarłam je jak się należy z ziemniaczkami i mizerią, zostało sztuk kilka na dzień następny. Wpadłam do domu po drugiej zmianie, kundel na smycz, w rękę stary chleb cebulowy z biustem panierowanym i na spacerek. Byłam taka głodna że aż mnie skręcało, bo w czasie upałów nic prawie nie jadałam. Poleciałam z kundlem na spacerek oprawiwszy po drodze kanapkę. Po powrocie zrobiłam sobie kolejne tym razem ze świeżej bułeczki mit kochen szinken und pomidoren. Zjadłam. Sie wykapałam, przy okazji zostałam napadnięta przez brodzik i teraz mam malowniczy siniaczek na całej łydce i spać poszłam. A w nocy miałam sen...
Śniło mi się, że znalazłam się w otoczeniu samego Putina i wiecie rozumiecie dokonałam aktu zakochania się. W Putinie. Kiedy zbliżył się do mnie i zapytał, czy się nie boję, wstrząsnął mną dreszcz ( w domyśle jak mniemam ekscytacji) i rzekłam, że nie ma czego, to on wspaniały człowiek jest. Czy cuś. Na szczęście dla mnie do konsumpcji nie doszło, bo rzeczony wsstrząsający dreszcz był tak silny, że obudziłam się. Jak widać stary chleb cebulowy i świeżutkie bułeczki spożywane wieczorową porą są hardkorowym doznaniem i jako takie nie mogą być łączone. Spożywanie na własną odpowiedzialność, bo żeby nie było-oszczegłam :-))))

poniedziałek, 13 lipca 2015

Mieszane uczucia

Jest taki dowcip o mieszanych uczuciach-otóż występują one wtedy, kiedy wredna teściowa wpada do przepaści twoim nowym mercedesem.

U mnie mieszane uczucia występują wtedy, kiedy kolejny mit o Niemcach rozbija się o rzeczywistość. Nie wiem jak Wy, ale ja ulegałam mitom narodowościowym i Niemców wyobrażałam sobie jako naród na wskroś uczciwy i praworządny, gdzie "ordnung muss sein" jest hasłem naczelnym. Nie żebym nic innego nie robiła tylko furt jak leci o tym myślała, niemniej jednak takie opinie w sobie miałam. I tu właśnie moje mieszane uczucia dochodzą do głosu- normalni ludzie z normalnym życiem vs osławiony ordnung.

Uczciwość- w ubiegłym tygodniu moja styropianowa szkoląca poszła na urlop i zostawiła mnie sam na sam z gulgoczącym Gunterem. W związku z tym, że rzeczony zostawił mnie na pastwę losu i sama ogarniam nasze stanowiska, bo onżesz kolejny idiotyzm styropianowy w ilości hurtowej pakuje ( na co komu metrowe styropianowe sztangi? ), przyszło mi sprawdzić zgodność z normami trzy-częściowy wyrób. Niby se mogłam poczytać jak to zrobić, tyle że z mojego czytania wciąż niewiele wynika, poszłam ci ja do Gulgota i zapytałam jak zrobić totamto, albowiem azaliż i  ponieważ nowe dla mła jest. W odpowiedzi zagulgotał, że nowy młody to zrobi, to se poszłam. Niech nowy robi.
Pod koniec zmiany woła mnie i znacząco puka palcem w kartkę z normami i pyta dlaczego to nie zrobione. Ożesz ty w ząbek czesany indyku! Spięłam się w sobie i wyjaśniłam, że przecież pytałam i że młody miał robić. Z lekka go zatchło, bo do tej pory nie wykłócałam się o nic, bo niby jak ?
I wiecie rozumiecie wziął długopis i bez żadnego sprawdzania wpisał dwa razy zgodność wyrobu z normami. To sie pytam-gdzie ta germańska uczciwość?

Jazda zgodnie z przepisami.
Istnieje mit, że Niemcy jeżdżą zgodnie z przepisami i absolutnie nie ostrzegają się jak jak kontrola drogowa jest. Hmm...
W tym tygodniu pracuję na pierwszej zmianie. Wychodzimy a tu na automacie do rejestrowania przyjścia/wyjścia wisi kartka z informacją, że na drodze pod sklepem stoi fotoradar. I żeby jechać tam wolno.
To sobie tak myślę-jaki mit mi jeszcze upadnie?

niedziela, 5 lipca 2015

Święto Renu

Mój Sister powraca do zdrowia, to i mnie humor zaczął dopisywać:-))

W związku ze związkiem udałam się byłam w celach rozrywkowych do Rudesheim am Rhein bo skoro święto Renu to i Rudesheim musi nad nim leżeć he he. Cel rozrywkowy to moja ukochana dziecięca rozrywka czyli pokaz sztucznych ogni. Jak tak pokaz wygląda-każdy wie. Ja poczułam się z lekka rozczarowana...
W okolicy jest mnóstwo zamków. Zamki te nieodmiennie budzą mój podziw. Bardzo chciałabym Wam je pokazać, ale niestety niestety brak mi aparatu fotograficznego a z telefonu to po kwiatkach było widać, jak zdjęcia wychodzą. Ale do brzegu, bo skoro rzeka i to i brzeg musi być:-)).  Ruch na Renie został wstrzymany.Piszę ruch-bo Ren jest wodną autostradą, po której w te i nazad jak rok długi (pięć miesięcy póki co) pływają statki i barki oraz promy przeprawowe.
 Przeszedł mnie pierwszy dreszcz, kiedy w jednym miejscu zaczęły zbierać się przepięknie oświetlone statki pasażerskie. Cumowały jeden przy drugim, precyzyjnie ustawiając się w wybranych miejscach. Pomyślałam, że zaraz wydarzy się coś pięknego, coś co mnie olśni i zachwyci na wieki wiekuf ament, szczególnie że całe miasto było wypchane po brzegi germańskimi turystami, którzy specjalnie na ten pokaz przyjechali. Pierwsze race wystrzeliły z wież zamkowych. Postrzelały sobie mizernie i koniec. Następnie absolutnie bez żadnego planu, ładu oraz składu postrzelały sobie spod pomnika Germanii. Zrobiły sobie 10-minutowe bum bum. i koniec. Pomna doświadczeń wrocławskich czekałam na finał. I się nie doczekałam. Ludzie zaczęli się rozchodzić, pasażerowie opuszczać statki, koniec imprezy. Wtedy właśnie po drugiej stronie rzeki w Bingen poleciały race. No pomyślałam sobie. W końcu. Ludzkość zawróciła... Tyle że nie wiem po co. Parę razy postrzelało i tym razem definitywnie był koniec. Nie wiem czy tubylcom pokaz się podobał. Pewnie tak skoro nagrywali filmiki. Problem polega na tym, że taki pokaz to ja widziałam w malutkiej Ostrowi na sylwestra. Miasto nie za bogate, to i pokaz skromniutki. Ale tu?
Marudzę, bo mam we wspomnieniach czerwcowy pokaz sztucznych ogni we Wrocławiu.
Nie wiem jak było przez ostatnie lata, ale co roku zanim wyjechałam to było przedstawienie na które czekałam cały rok. Najpierw tak z 15 minut rozgrzewki z jakaś muzyką w tle, a potem...Potem przepiękne przedstawienie. Perfekcyjnie dobrane do jakiejś muzyki typu klasyka czy elektronika (bo co roku podkład muzyczny był inny) sekwencje wystrzałów. Wrocławskie niebo nad Ostrowem Tumskim rozświetlały gwiazdy, palmy, trawy, kolorowe punkty... Muzyka zmieniała się, zwalniała, wystrzeliwane race łagodnie zmierzały ku końcowi pokazu... Zawsze pozostawał we mnie niedosyt i oczekiwanie na następny rok, na kolejne widowisko. Tu nic takiego nie było. Być może w październiku na Loreley, być może na Dzień Zjednoczenia będzie coś lepiej, tak więc tylko te statki na początku wzbudziły mój podziw, cała reszta ... Jak kto nie był we Wrocławiu, to mogło się podobać, ja byłam i widziałam nie raz, to marudzę. Kolejny raz kiedy Polska górą :-))

czwartek, 2 lipca 2015

Malowanie trawników czyli modlitwa do styropianu

Minęło półtora miesiąca w mojej pracy. I mam takie spostrzeżenia, które ciut zmieniły mój ciut przerysowany obraz idealnego germańskiego pracownika oraz takowego pracodawcy.
Takiego bałaganu w planowaniu produkcji i planie urlopowym to jak żyję nie widziałam. Czasem mam wrażenie, że pracuję w "Alternatywy 4" :-))). Rozumiem, że czasem zdarzy się niespodziewane zamówienie, które trzeba na już wyprodukować i zapakować, niemniej jednak niespodziewanych jest mało za to spodziewanych normalnie. Wygląda to tak, że w poniedziałek i wtorek obijamy się :(,
środa nie wiadomo w co ręce włożyć, w czwartek ktoś przysnął na biurku i ratunku to już piątek trzeba czas nadgonić. Bywają soboty pracujące w które produkujemy nadwyżki do magazynów. Firma oczywiście płaci, dolicza dodatkowe godziny do odbioru (ciut inaczej niż w naszej ojczyźnie), potem przychodzi jesień i zima i wtedy ludzie są wysyłani na urlopy przymusowe jak kto ma to płatne, jak już nie ma to bez. I firma płaci postojowe. Po jakie licho te soboty latem?
Szefowie. Jest ich mrowie a mrowie. Każdy główny, każdy ma inne zdanie w temacie. Dla przykładu-widzę spora rysę na towarze z powodu błędu maszyny, zgłaszam kierownikowi pakowalni, ten każe wyrzucić, Przychodzi na to kierownik od maszyn i bzdura absolutnie nie wyrzucamy, że co się czepiamy. Na to przychodzi szef produkcji nr 1 i mówi, że owszem "wekszmalcen" (hre hre hre), więc ja wór wielki tacham z młyna do mielenia celem odzysku, :wybrakowany towar "wekszmalcen" do tego wora na to przychodzi szef produkcji nr 2 i co ja robię skandal po prostu. W tym momencie nadlatują germańskie posiłki (bo wytłumaczenie tej kołomyi przekracza moje umiejętności językowe) i tłumaczą szefowi nr 2, że szef nr 1 tak kazał. Ja stoję z rozdziawem, bo ni cholery nie wiem, co teraz.
Germańskie posiłki mówią "ruis, ruiś", na to przylatują obydwaj szefowie i kierownicy, oglądają i jest decyzja, że wyrzucamy. Ni cholery nie kumam dlaczego tak jest. Wspomniana historia dotyczy wszystkich pracowników.

Wycieczki

Wycieczki są wtedy, kiedy nowy (stary też) klient zapragnie zobaczyć proces produkcji i pakowania.
Szef nr 1 lata wtedy po hali, każe wkładać zatyczki do uszu przeciw hałasowe i wtedy wszystkim wystają z uszu żółto-białe czopki, przez co wyglądamy jakby nam coś z uszu wyciekało, kartony układać pod centymetr, plastikowe kosze w zależności od humoru ustawiać w słupki po 5, 7 albo w innej konfiguracji. Nie żeby na co dzień był syf. Niemniej jednak" malowanie trawników" jest.

Urlopy

Rozumiem, że czasem komuś jest z nagła jeden czy dwa dni potrzebne i nie mam tu na myśli urlopu kacowego. Jednakowoż udzielenie zgody na to, żeby na sali obsługującej 20 maszyn były tylko dwie osoby plus trzecia z doskoku jest co najmniej dziwne. Wtedy też szefowie latają jak z pieprzem i czepiają się o byle co. A wystarczyło inaczej zaplanować urlopy.

Modlitwa do styropianu

Całe pakowanie odbywa się z ogromnym namaszczeniem. W ślimaczym tempie sięga się do wózka, bierze w ręce towar do zapakowania, obrót o 180, włożenie do pudełka. Oglądamy wszystkie sztuki, wyciągamy z kartonu, sprawdzamy...Przyznam, że nie daję rady tak pracować, w związku z czym cud prawdziwy, że nie mam przezwiska "langsam" he he. Bo od pierwszego dnia to słyszę. Wolniej. No nie potrafię tak. Więc mi najlepiej w środy i w piątki:-)).

Ludzie

Na ogół nie jest źle. rzekłabym że ostatnio coraz lepiej. Gdybym język znała, byłoby zupełnie miło.
Mam tylko problem z jedną Rosjanką-z niezrozumiałych powodów od pierwszego dnia nie znosi mnie, utrudnia życie oraz uwaga uwaga skarży na mnie. Dosłownie :-))
Większość osób powiedzmy że rozumiem. Po za jednym-Gunterem. Facet mówi coś, co brzmi jak bldm,bldm skrzyżowane z gulgotem indyka. Jeśli w ciągu dnia zrozumiem dwa słowa z jego wypowiedzi, jest to ogromny i spektakularny sukces:-))). Obcokrajowcy pracujący tam i znający język germański mówią, że kiedy z nim rozmawiają, cierpnie im skóra. Na wszelki wypadek potakują i szybko wieją:-))). A i Germanie mają z nim problem :-))). Po za wszystkim to sympatyczny facet jak mniemam, bo kiedy gulgocze, to uśmiecha się mile:-)))


Fragen und fragen

Moja szkoląca z ogromnym zaangażowaniem podchodzi do mojej styropianowej edukacji. Nieustająco każe się o wszystko pytać i nie podejmować żadnych samodzielnych decyzji. Ona pracuje 6 lat i wciąż się o wszystko pyta. To się pytam, co jej będę żałować:-))).
Dopiero od 4 dni sprawdzam zgodność towaru z normami, a na zebraniu nasza kierowniczka wydała polecenie, co by uczyć mnie na komputerze takie sprawdzanie robić. Nie jest to jakoś przesadnie skomplikowane, ale tu tak jest, mus dojrzeć do tej odpowiedzialnej pracy :-)))). Moje szkolenie zakończy się mniej więcej po trzech miesiącach. Na początku denerwowałam się, ale wrzuciłam na luz. Skoro wszystko jest "langsam" trudno, ważne że pracę mam:-)) A i wczoraj moja szkoląca z uśmiechem żmii na twarzy kazała mi zadzwonić i zamówić kartony. Co wiecie rozumiecie jest wyjątkowo trudnym zadaniem dla głąba językowego:-))). Oczywiście stała obok na wszelki wypadek, ale szczęście głupiego, nikt nie odebrał:-))).

Reasumując

Pracowałam w różnych miejscach w Polsce i nigdzie tak nie było jak tutaj. Zdecydowanie panował tam porządek. O przerwie kawowej będzie innym razem.

I gdyby nie moje buty robocze wszystko było ok. Buty to dramat :(((