Dla Reksinka wszystko było pierwszy raz-jechał co prawda w swoim życiu samochodem ale tylko raz w te i nazad do weteryniarza w czasach swej wczesnej młodości, kiedy zachorował na babszejozę. Więc podróż samochodem była dla niego olbrzymim wyzwaniem. Co prawda jak go z kojca wypuściliśmy, to bez zastanowienia wskoczył do auta na swój materacyk i grzecznie się położył, za to później było już tylko gorzej. Prawie 500 km do Wrocławia było koszmarem dla niego i dla nas. Pies rzucał się po całym samochodzie i rozrzucał pakunki próbując się do nas dostać, skamlał i drapał w ścianę szoferki. Zatrzymywaliśmy się mniej więcej co 100 km żeby go wyprowadzić i zaczęły się problemy z wsiadaniem-psa trzeba było na siłę wpychać. Tabletki uspokajające jak widać nie działały. Na dodatek rzucało mokrymi bałwanami i wiał wiatr jako komplet do koszmarnej podróży. Do Wrocławia jechaliśmy 9 godzin i na samą myśl o dalszym ciągu podróży ogarniała mnie rozpacz. We Wrocku byliśmy trzy dni. Jako że pies był przerażony dużym miastem trzeba go było oddać do psiego hotelu, żebyśmy mogli cokolwiek załatwić. O panu Leszku i Dogotelu napiszę innym razem. Pewne jest to, że pan Leszek dokonał cudu, pies się wyciszył, ale przed nami było kolejne 900 km do pokonania. Zadzwoniłam do weterynarza z prośbą o pomoc, bo nie wyobrażałam sobie kolejnej kilku godzinnej udręki psa. Rozwiązanie było tylko jedno-trzeba było uśpić psa.
I tak przesympatyczna pani doktor o godzinie 11 w nocy zrobiła badanie lekarskie pieskowi, o którym nie byłam uprzejma pomyśleć przed wyjazdem i spremedykowała nam pieska na 8 godzin.
Dostaliśmy listę psich lekarzy pełniących dyżur na trasie naszego przejazdu i na dodatek strzykawkę z antidotum w razie gdyby Reksinek przestał oddychać. Dodam że pani doktor była kolejną osobą, której Reksinek nie chciał zjeść. Ruszyliśmy w drogę. Znów zatrzymywaliśmy się często żeby sprawdzić czy piesek oddycha, niemniej jednak podróż przebiegała znacznie szybciej. Na miejscu okazało się, że dom w którym mieliśmy zamieszkać został już wynajęty. Ręce opadły mi z hukiem...
Niemąż sprężył się w sobie, zawlókł do kafejki internetowej, znaleźliśmy w miarę tani hotel, niestety bez psa. I tak przez trzy dni mieszkaliśmy w hotelu a pies w samochodzie. Niemąż latał jak z pęcherzem, co chwilę sprawdzając czy wszystko z Reksinkiem w porządku. Z psem i pakunkami jeździliśmy załatwiać sprawy związane z mieszkaniem i pobytem. Na szczęście mój genialny i mądry pies zrozumiał, że tak trzeba i już nie szalał w samochodzie. Wynajęliśmy pierwszy dom który był wolny. I tu zaczęły się schody-dosłownie. Do domu prowadzi kilka krętych stopni-pies wleźć wlazł, ale z zejściem były już problemy. Reksinek nigdy nie chodził po schodach, bo wszędzie było płasko-tu musiał ekspresowo nauczyć się tej sztuki. Pierwsze wyjście na spacer i dramat schodowy w pełni rozkwitu-pies płacze, zapiera się i drży cały. Trzeba go było na siłę ściągnąć z tych schodów, bo inaczej jak go wyprowadzać?
Dziś Reksinek śmiga po schodach jakby w życiu nic innego nie robił, jest pogodnym i szczęśliwym pieskiem, któremu każdy schodzi z drogi, bo jest chyba największy w naszym miasteczku :-)).
Pewnie zapomniał o dawnych przykrościach, bo zachowuje się jak szczeniak-jest rozbrykany i wesoły. Zaczął bawić się zabawkami, czego nigdy wcześniej nie robił.
szczęścia w nowym miejscu :*
OdpowiedzUsuńBiere:-)))
UsuńI wzajemnie :*
Na zdjęciach widać, że jest szczęśliwy.
OdpowiedzUsuńregian
Moje słoneczko-na dobre i złe :-)
UsuńPozdrawiam