wtorek, 10 września 2013

Dziś na poważnie będzie.

    Swoją terapię dla współuzależnionych traktuję bardzo poważnie. Kiedyś nie wierzyłam w czary-mary i inny gadany hokus-pokus, ale jak teraz to wiem, wtedy nie znałam Ewy.Zanim zaczęłam przyjmować do siebie fakt, że problem alkoholizmu meżamegoraczejtrzeżwego oraz "ukochanej mateczki" mogę rozwiązać dopiero wtedy, kiedy zrobię porządek ze sobą. Oj nie tak to miało wyglądać, nie tak. Według ówczesnego stanu umysłu mego, miałam wejść do ośrodka leczenia uzależnień, otrzymać "receptę" na wyleczenie meżamegostraszniepijanego, oraz żyć długo i szczęśliwie. Każdy podkreślam to z całą mocą KAŻDY współuzależniony uważa,że może coś więcej zrobić dla bliskiej pijącej osoby,żeby taka przestała pić. I kiedy taka osoba wciąż pije, współuzależniony wpędza się w poczucie winy, że za mało robi. I tak właśnie wygląda błędne koło współuzależnienia. Jest to mocno uproszczona wersja bardzo skomplikowanego i bolesnego tematu. Jak już wcześniej pisałam, proces odbudowywania swojej własnej tożsamości i określania granic trwał prawie 3 lata. Jestem dumna z tego co osiągnęłam. Z tego kim jestem i jaka jestem. Że już nie daję się wykorzystywać, że potrafię odmówić jakiemuś żądaniu, które jest dla mnie krzywdzące i nie mam poczucia winy, że odmawiam. To moje nowe"ja" jest wciąż chropowate i nie wygładzone, ale najważniejsze, że jest :-).
        Gdzieś tam po drodze wpadło mi do głowy, że mogłabym pomagać osobom z problemami takimi jak moje.A guzik prawda, nie mogłabym!. Nawet zapytałam mojej Ewy, czy na studiach uczą cierpliwości do takich rozjęczanych, rozpłakanych osób jak ja kiedyś. Jak się domyślacie, nie uczą:-). Trzeba mieć predyspozycje. Ja ich nie posiadam jak się okazało.
     Piszę o tym, bo los postanowił mnie wypróbować. Na mojej drodze postawił kobietę uwikłaną w związek z alkoholikiem, córkę alkoholika. Moją imienniczkę i tradycyjnie już dla mnie o 12 lat młodszą:-). Jakoś tak się dziwnie składa,ze najważniejsze dla mnie osoby, adresatki tego bloga (z grupy młodszych) są właśnie o 12 lat młodsze:-). Ale do brzegu.
Znajomość z moją imienniczką trwa już rok. Przez ten czas wysłuchałam "islandzkiej sagi" w sensie długości o jej kłopotach z mężem alkoholikiem, o jego postępującym nałogu i jej bezsilności. Początkowo poddawałam jej pewne działania pod rozwagę. Broń bosz nie radziłam co ma robić, bo od" dobrych rad" w kwestiach życiowych muszę się powstrzymywać. Rad typu "ja na twoim miejscu...". Trudne ale można :-). Ponad rok wskazuję drogę do Ośrodka, do mojej Ewy (Ewcia wybacz :-D ).Nie głaszczę po głowie. I wiecie co? Tu się właśnie okazało, że brak mi predyspozycji pomocowych. Bo trafia mnie cholera, jak widzę taką rozmamłaną, jęczącą babę, która nie chce pomóc sama sobie. Bo można, tylko trzeba chcieć. Widzę samą siebie sprzed lat... . Zagubioną ale paskudną. Widzę jak czepiam się swoich przyjaciół, jak nie daję im żyć, obarczając swoimi nieustannymi problemami. Jak nie potrafię samodzielnie podjąć żadnej sensownej decyzji, tylko czekam aż ktoś inny załatwi sprawę za mnie.... No nie da się. Każdy musi działać sam dla siebie.
I dlatego wczoraj po raz kolejny wskazałam drogę do poradni mojej imienniczce (Ewcia wybacz:-D).
Czy przyjdzie - nie wiem. Ale to już będzie jej wybór...

P.S.Jako że wciąż czegoś nie potrafię na tym blogu, informację kim dla mnie jest Ewa można znaleźć we              wpisie pt. "Ewa".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz